Dookoła wielkich jezior

Tegoroczne rowerowanie postanowiliśmy odbyć do krainy jezior, których krańce bywają niedostępne dla ludzkiego oka, a mowa tu oczywiście o Mazurach. Kraina ta jest rajem dla ludzi kochających spędzać czas na wodzie. My jednak chcemy zwiedzić ten piękny rejon Polski z perspektywy siodełka i dwóch kółek.
Pierwszą jakże miłą niespodzianką sprawiła nam kolej polska. Wsiadając do pociągu okazało się, że posiada on cały wagon przeznaczony do przewozu rowerów. Nie byliśmy jedyni, którzy z tego faktu się ucieszyli. Inna ekipa rowerzystów także jechała w kierunku Mazur. Rowery spokojnie sobie odpoczywały wisząc na hakach czekając na moment kiedy je dosiądziemy już na miejscu, a my siedzieliśmy wygodnie mając je cały czas na oku przez szybę. Z takim wagonem i taką kulturą jeśli chodzi o przewóz rowerów to jeszcze w Polsce się nie spotkaliśmy.
Mimo długiej podróży dojechaliśmy do Mrągowa wypoczęci. Mrągowo, stolica muzyki country w Polsce. To tutaj w okresie letnim odbywa się Międzynarodowy Piknik Country. Gdy dojechaliśmy na miejsce dopadło nas niemałe rozczarowanie na widok dworca kolejowego. Spodziewaliśmy się czegoś nowocześniejszego, ale to tylko dworzec.
Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy się trochę rozejrzeć po okolicy. W centrum miasta mieści się niewielkie jezioro. Zatrzymaliśmy się na chwilę gdy zobaczyliśmy stado łabędzi, matkę i sześcioro młodych pływających przy brzegu. Gdy się zbliżyliśmy, by zrobić zdjęcie matka instynktownie zaczęła w naszym kierunku wydawać charakterystyczne dla tych pięknych ptaków dźwięki ostrzegawcze w postaci syczenia. Po chwili wyszła na brzeg by pokazać nam jak tańczyć jezioro łabędzie. Kolega próbował swych sił, ale nie łatwo zapamiętać sekwencję kroków.
Nasz pierwszy dzień na mazurach spędziliśmy w pobliżu Mrągowa. Tym razem postanowiliśmy rozbić się na dziko w lesie. Znajdujemy przyjemne, spokojne miejsce w okolicach Jeziora Czos.
Mimo spokojnego i odludnego miejsca noc nie należała do zbyt spokojnych. Przynajmniej ja miałem takie odczucie będąc sam w namiocie. Co chwilę słyszałem kroki, szelest, i inne dźwięki zwierząt przebywających w pobliżu naszych namiotów. Szczerze powiedziawszy miałem trochę stracha wychylić się w nocy z namiotu. Nie wiedziałem na jakie zwierzę mogę trafić. Może to była sarna, dzik, a może jakiś gryzoń skubiący korzonki pod naszymi namiotami. Chyba już się tego nie dowiemy. Ale jakby nie było, natura tu rządzi i to my wtargnęliśmy na teren tych zwierząt więc musimy uszanować ich terytorium i nie przeszkadzać im w ich codziennym życiu.
Tak właśnie minęła pierwsza noc w mazurskim lesie. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że to było niesamowite doznanie obcować w takiej bliskości z naturą. A to był dopiero początek. Jednak obcowanie i życie w harmonii z naturą jest czymś co słowami trudno opisać. Naturę odbieramy każdym zmysłem czego nie da się z niczym porównać.
[hr2]Poranek zaczyna się bardzo intensywnym słońcem. Mimo, że rozbiliśmy się w lesie to jednak namioty nie stoją w zaroślach, w ukryciu przed słońcem. Zamiast czapki chroniącej przed promieniami, od rana chodzę ze śpiworem na głowie:-) Bez względu na temperaturę panującą w powietrzu i tak miejsce, które udało nam się znaleźć było super.
Zwijamy namioty i kierujemy się do Kosewa Górnego. Najpierw jednak trzeba coś zjeść, zatrzymujemy się w najbliższym sklepie i zaopatrujemy się we wszystko co jest nam do szczęścia potrzebne.
W Kosewie Górnym znajduje się Stacja Badawcza Instytutu Parazytologi PAN. Na obszarze ponad 300 ha prowadzona jest hodowla jeleniowatych. Mają one zapewnione naturalne warunki do życia i rozmnażania się. Rezerwat (bo tak bym nazwał ten obszar) jest także miejscem, które można zwiedzać pod okiem wykwalifikowanych przewodników, którzy oprowadzają turystów po terenie gdzie można z bliska zobaczyć pasące się jelenie, daniele i inne gatunki z rodziny jeleniowatych.
Pojedyncze osobniki są na tyle oswojone, że nawet można dotknąć i poczuć ich delikatności futra. Zaskoczeniem dla nas było poroże. Wydawało mi się, że jest to czysta kość, ale jak się okazało, że po części jest porośnięte mięciutkim puszkiem, a do tego jest ukrwione, co sprawia że dotykając odczuwa się ciepło. Znajduje się tam także muzeum, w którym można podziwiać niesamowitych rozmiarów poroża należące do najróżniejszych gatunków.
Oczywiście nie do wszystkich osobników można było podejść. Większość z nich wygrzewała się na słońcu w bezpiecznej odległości. Po niektórych było widać, iż czujnie obserwują nasz każdy ruch na wypadek gdybyśmy chcieli się za bardzo zbliżyć do ich potomstwa. W zarośniętej laskiem części rezerwatu można było dostrzec taplającego się w bagienku łosia, którego interesowały tylko jego własne zarośla i bagienko. Niesamowite zwierzęta.
Spotkanie tych zwierząt i przebywanie choć przez chwilę w bliskim ich kontakcie sprawiło nam wielką radość. Z tego co się dowiedzieliśmy, to w wakacje studenci biologii, weterynarii i podobnych kierunków mogą tutaj odbywać praktyki. To musi być dopiero przyjemna praca, ciężka, ale przyjemna. W końcu natura jest chyba czymś najwspanialszym co możemy otrzymać od świata. Więc każdy powinien mieć swój wkład w to, by o nią dbać i ją szanować.
Jadąc dalej udajemy się nad jezioro trochę się ochłodzić. Po odpoczynku i przyjemnej kąpieli, jedziemy w stronę Mikołajek. Jest to malownicza miejscowość leżąca pośród wielu jezior. Przez co uznawana jest za żeglarską stolicę Polski. Z tego jednak powodu panuje tutaj ogromny ruch turystyczny i gwar. Zatrzymujemy się by coś zjeść i chwilę pozwiedzać. Wszędzie są widoczne maszty żaglówek – tych maleńkich i tych bardzo dużych. Wspaniały widok. Jedne znikają w oddali, a inne zbliżają się w naszym kierunku chcąc zacumować w pobliskiej przystani. Ta mała chwila wydłuża się do ponad dwóch godzin.
Kierujemy się nad Jezioro Śniardwy. Jest to największe jezioro w Polsce. Po drodze trafiamy na wieżę widokową. Najpierw trzeba pokonać sporej wysokości drabinkę prowadzącą na taras widokowy. Z wieży rozciąga się niesamowity widok na całe Śniardwy, które zwane jest mazurskim morzem. Po nacieszeniu się widokami ruszamy w dalszą drogę.
Jesteśmy już trochę głodni, jest ok 19. Po drodze pytamy starszą panią o sklep. Bo jak się okazało nasze zapasy jedzenia i picia szybko się skończyły. Starsza pani wskazuje nam drogę przez las mówiąc, że to ok 10km i będzie tam można coś zjeść. Zatem jedziemy lasem, jest ciemno. Nagle dostrzegamy intensywne zielone światło wydobywające się z zarośli. Przypominało światło diodowej lampki rowerowej. Jednak to nie było to, był to świetlik świętojański. Nie raz widywałem latające świecące punkciki, ale to nie było to samo. Z bliska było to coś zaczarowanego.
Minęły dwie godziny, a my ciągle w głębi lasu. Ostatni posiłek był już dość dawno, tak samo jeśli chodzi o napoje. Mamy jednak nadzieje, że niedługo trafiamy do miejsca gdzie będziemy mogli uzupełnić braki węglowodanów i nawodnić organizm. Po jakimś czasie poczułem się słabo, to z powodu głodu i narastającego odwodnienia. I w końcu musiałem się zatrzymać i usiąść na trawie. Wjechaliśmy do jakieś wioski, było tam kilka domów, ale żadnego sklepu czy baru. Kręciło mi się w głowie nie potrafiłem jechać dalej. Na drogę wyszedł mały piesek, chyba nie chciało mu się spać, miał ochotę na zabawy. A może chciał nam wskazać drogę:-)
Kolega pobiegł na ogródek przy jednym z domów i znalazł tam marchewki. Po zjedzeniu kilku z nich, niby nic takiego ale ruszyliśmy dalej. Po przejechaniu kilku kilometrów naszym oczom ukazała się stacja benzynowa w miejscowości Orzysz. Na naszych twarzach pojawił się uśmiech ulgi. Zamiast przejechać kilka kilometrów zrobiliśmy kilkadziesiąt skręcając gdzieś w lesie w niewłaściwym kierunku.
Po wykupieniu połowy zapasów stacji benzynowej ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca do spania. W okolicach Orzysza znaleźliśmy pole namiotowe i tam właśnie się zatrzymaliśmy. Nie mieliśmy już siły i ochoty szukać fajnego miejsca w lesie na rozbicie namiotu.
[hr2]Rano przy płaceniu za nocleg pan zażyczył sobie tylko 5 zł, ale nie za osobę tylko za wszystkich. Pole namiotowe posiadało niezłą reklamę, a raczej antyreklamę.
Niebo od rana zalane chmurami. Ale to nie zniechęca nas do porannej kąpieli. Zaczyna padać deszcz. Zaopatrujemy się w peleryny przeciwdeszczowe, także za 5 zł (to chyba jakieś zagłębie gdzie wszystko jest po 5 zł). Wzmaga się silny wiatr i pada coraz bardziej. Jezioro wygląda jak wzburzone morze. Jadąc dalej spotykamy byka w zagrodzie, z którym kolega chce się chyba zaprzyjaźnić. Byk jednak chyba nie ma na to nastroju.
Jadąc dalej mijamy miejscowość Nowe Guty i Kwik, cały czas jedziemy wzdłuż mazurskiego morza, które dzisiaj naprawdę jest jak morze. Wieczór się rozpogadza, niebo nabiera pięknych barw. Szukając fajnego miejsca na biwak docieramy do miejscowości Zdory, a stąd kierujemy się na wyspę Szeroki Ostrów, która w czasie II wojny została połączona z lądem za pomocą usypanej przez jeńców grobli, przez co została zamieniona w półwysep. Rozbijamy namioty kilka metrów od skarpy, z której rozciąga się wspaniały widok na całe jezioro Śniardwy.
Zrobiło się już późno, a my jeszcze nie jedliśmy kolacji, postanawiamy rozpalić ognisko. Niestety mamy problem ze znalezieniem chrustu, nie ma w pobliżu żadnego lasu, w którym można by było pozbierać leżące gałęzie. Postanawiamy w pobliskiej wiosce kupić węgiel drzewny i zrobić ognisko-grill:-) Co innego gdybyśmy byli na odludziu, wtedy trzeba coś wymyślić, by było tradycyjne ognisko. Tutaj mieliśmy jednak ten komfort, że niedaleko była wieś, gdzie był długo czynny sklep. Po zakupieniu węgla i kiełbasek rozpalamy ogień i wcinamy ze smakiem. Po całym dniu, taka kiełbaska całkiem inaczej smakuje.
Kolejny dzień za nami, dość szybko zasypiamy.
[hr2]Rano budzi nas szum wiatru wiejący znad jeziora. Do porannej kąpieli mamy kilka kroków. Woda nas bardzo rozbudza i orzeźwia. Od razu jesteśmy obudzeni. Mamy tu też niezły taras widokowy.
Po kąpieli zwijamy nasz obóz i jedziemy w kierunku sklepu by zjeść śniadanie.
Po smacznym śniadaniu stwierdziliśmy, że dzisiaj zrobimy sobie małą przerwę od pedałowania i zamienimy je na wiosłowanie. Udajemy się na pobliską plażę gdzie można wypożyczyć sprzęt wodny. Wybieramy łódkę. Rowery z bagażem zostawiamy w bezpiecznym miejscu, a my wypływamy na szerokie wody:-)
Na początku płyniemy bez wyznaczonego celu. Po lewej stronie mijamy półwysep Szeroki Ostrów i skarpę na której spaliśmy, z poziomu wody także jest to fajny widok. Po chwili w oddali dostrzegamy dwie rozdzielone wysepki, wyglądają jakby to była jakaś brama po przepłynięciu, której przenosi nas do innego świata. Płyniemy w ich kierunku. Z mapy wynika, że są to Wyspa Pajęcza i Wyspa Czarci Ostrów. Nazwy mają bardzo interesujące a zarazem tajemnicze.
Wiosłowanie jest dla nas przyjemną i miłą odmianą dla ciągłego pedałowania. Ale jak dla ludzi niedoświadczonych w tej dziedzinie nie jest to coś co nie powoduje zmęczenia. Chociaż samo już przebywanie na wodzie jest nużące. Po dotarciu na jedną z wysp postanawiamy ją zwiedzić. Jednak po zrobieniu kilku kroków ukazuje nam się ogromny syf, można powiedzieć, że to jest jakieś śmierdzące śmietnisko. Odechciewa nam się zgłębiać zakamarki tej wyspy. Może druga z nich okaże się bardziej przyjemna. Niestety jednak tak nie jest. Mieliśmy nadzieję, że będzie to ciekawe miejsce, w którym możemy coś fajnego odkryć.
Po krótkiej przerwie wracamy. To wiosłowanie okazało się dość czasochłonne. Przez całą drogę nasza łódź nabierała wodę, nie tak wiele by mogła zatonąć, ale musieliśmy co jakiś czas trochę się jej pozbywać bo przybywało. Jednak nie były to emocje jak na Titanic-u.
Gdy dobijamy do brzegu to słońce już chowa się za horyzontem. Nie pokonaliśmy w tym czasie całego jeziora, a zaledwie niewielką jego część, ale przecież to miała być rekreacyjna wycieczka po jeziorze. Można powiedzieć, że odbyliśmy ją w tempie spacerowym:-) Po dotarciu do brzegu byliśmy tym wiosłowaniem i przebywaniem na wodzie nieźle zmęczeni, trochę odechciało nam się jechać gdzieś dalej rowerami w poszukiwaniu nowego miejsca na nocleg. Miejsce, w którym nocowaliśmy ostatnio na skarpie było niesamowite i postanowiliśmy tam przenocować ponownie.
Na szczęście nikt nie zajął nam naszej miejscówki i mogliśmy śmiało się rozbić dokładnie tm, gdzie dzień wcześniej.
[hr2]Wstajemy dość wcześnie, wyspani, pełni energii do dalszej drogi. Zaliczamy małą kąpiel, fajnie mieszkać tak blisko wody:-) Jemy śniadanie, o dziwo zostało nam co nieco od wczoraj. Składamy namioty i cały nasz sprzęt biwakowy i w drogę. Chcemy objechać do końca całe jezioro Śniardwy. Niechętnie opuszczamy naszą skarpę i po chwili jesteśmy już w Zdorach. Jedziemy wzdłuż Jeziora Sekrety. Nie chcąc jechać ruchliwą drogą skręcamy w prawo, jadąc u podnóża wału. Po chwili wjeżdżamy do lasu, leśna ścieżka wyprowadza nas do śluzy Karwik. Niestety przejazd przez śluzę jest zamknięty. Odbijamy w lewo wjeżdżając na betonową drogę. Po chwili dostrzegamy na wodzie Kormorana Czarnego, który stoi na palach. Niestety chyba nas usłyszał i po chwili odlatuje. Nie codziennie spotyka się takiego ptaka. Przy starcie bo tak można nazwać moment gdy się rozpędza, biegł po wodzie jak samolot na pasie startowym i po chwili wzbił się w górę. Szkoda, że nie zdążyliśmy tego sfilmować.
Betonowe płyty po, których jedziemy strasznie się chwieją, zapadają się. Okazuje się, że to siedlisko bobrów, które mają wszędzie swoje nory, trzeba uważać by nie wpaść w taką dziurę, nie byłoby to przyjemne. Ale to nie nory są znakiem rozpoznawczym bobrów. Wszędzie leżą powalone drzewa, ale nie jest to na pewno sprawka drwali, są to bobry. Bobry to bardzo płochliwe zwierzęta, które raczej ciężko spotkać, chyba, że siedząc bez ruchu wcześnie rano nad wodą – jest wtedy szansa.
Jadąc dalej mijamy miejscowość Karwik i znowu jesteśmy blisko jeziora Sekrety. Wjeżdżamy do lasu Mazurskiego Parku Krajobrazowego, mijamy leśniczówkę Orle, ale nie zatrzymujemy się. Po chwili jesteśmy nad kolejnym jeziorem o nazwie Kaczerajno, chociaż wiemy to tylko z mapy, normalnie ciężko byłoby rozpoznać gdzie zaczyna się kolejne jezioro, w końcu większość z nich jest połączona nie zawsze maleńkim kanałem. Ale dzięki temu można np. kajakiem przepłynąć dużą część mazur praktycznie nie wychodząc z wody, no chyba, że na jedzenie czy na spanie. A może ktoś potrafi zasnąć w kajaku, kto wie:-) Po chwili jesteśmy znowu nad Jeziorem Śniardwy, od razu czuje się jego wielkość i przestrzeń. Są tu miejsca gdzie nie sposób zobaczyć drugiego brzegu.
Dojeżdżamy do malowniczej miejscowości Niedźwiedzi Róg, z uwagi na położenie maleńka niegdyś miejscowość rozbudowała swoją infrastrukturę turystyczną przez co jest tu dość sporo ludzi. Znad brzegu widać wyspy, które niedawno odwiedziliśmy. Musimy nacieszyć się tym widokiem bo to ostatnie miejsce na naszej drodze, które leży tak blisko jeziora. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej i po kilku kilometrach jesteśmy w miejscowości Wejsuny. Tutaj zatrzymujemy się na chwilę. Jesteśmy znowu głodni:-) Po odpoczynku jedziemy dalej kierując się do Wierzba.
Jedziemy asfaltową drogą pośród Paku Krajobrazowego, co jakiś czas mija nas samochód, nie żeby był duży ruch, chociaż w lesie mógłby być mniejszy. Ale w końcu jest do droga w kierunku Mikołajek to nie ma się co dziwić. Po jakimś czasie kolega krzyczy, „Patrzcie – koń!”. Uśmiechamy się „Jaki koń?” Przystajemy i rzeczywiście, w lesie przy drodze chodzi sobie koń. Po chwili do niego dołączają następne. Niezły widok, najlepsze jest to, że one wcale nas się nie boją. Zamiast uciekać wychodzą na środek drogi blokując ruch samochodowy. Coś takiego na co dzień się nie zdarza.
Samochody muszą się zatrzymać i poczekać aż zwierzęta zejdą łaskawie z drogi. Jeden z nich dobiera się do jednego z naszych rowerów, a raczej do zawartości sakwy. Chyba wyczuł tam coś do jedzenia.
Niezwykła przygoda z tymi końmi – nieźle nas rozbawiła. Z drugiej strony to bardzo niebezpieczne. Samochody nie mają tu specjalnego ograniczenia i nie widziałem żadnych znaków ostrzegawczych, w stylu „Uwaga koń!”. Nie fajnie, jakby taki koń wyskoczył nagle pod samochód. Jak później wyczytaliśmy był to Rezerwat Konika Polskiego, więc to nic dziwnego, że sobie tu biegają. Z jednej strony powinno być stworzone ogrodzenie żeby nie było wypadku, ale z drugiej to one są u siebie i powinny sobie biegać wolno jak chcą. Brakuje tylko oznaczeń i ograniczeń dla samochodów.
Po kilku kilometrach docieramy do miejscowości Wierzba. Jedyny przejazd w kierunku Mikołajek możliwy jest za pomocą promu rzecznego. Jest to jedyny czynny prom na wodach jezior mazurskich. Niestety spóźniliśmy się kilkanaście minut. Następny kurs będzie dopiero następnego dnia od godziny 11. By dojechać do Mikołajek musielibyśmy się cofnąć sporo kilometrów.
Znajdujemy u brzegu pana z łajbą i udaje nam się go namówić, by przewiózł nas i rowery na drugą stronę. Łódź wygląda trochę jak wyjęta z azjatyckich filmów. No i płyniemy:-)
Po chwili jesteśmy już na drugim brzegu. Zakręciliśmy niezłe kółeczko. Przed nami jeszcze kilka kilometrów. Docieramy do Mikołajek z myślą „Trzeba by coś zjeść”:-) Spalanie mamy niezłe.
Po długiej przerwie, późnym wieczorem udajemy się w kierunku lasu by znaleźć fajne miejsce na nocleg. Gdy jedziemy wzdłuż pola nagle wychodzi nam na przeciw facet z latarką i ze spluwą. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że pilnuje pola ziemniaków i odstrasza dziki, które robią tu niezłe szkody. Jadąc dalej trafiamy na polankę na skraju lasu, postanawiamy tutaj rozbić nasze namioty. W oddali widać światła z Mikołajek, ale hałas do nas nie dolatuje. Po całym dniu przeżyć zasypiamy dość szybko.
[hr2]Rano budzi nas piękna pogoda. Teraz dopiero widzimy jakie fajne miejsce znaleźliśmy. W oddali widać Horel Gołębieski, ale to my jesteśmy w lepszej sytuacji niż goście hotelowi. Nad nami błękitne niebo przebijające się przez jeszcze nie przewiane wiatrem chmurki. Dookoła pachnąca trawa, czerwone maki i skaczące pasikoniki. Czy do szczęścia potrzebne jest coś więcej? Nam na pewno nie.
Po spakowaniu wszystkiego jedziemy do mikołajek na śniadanie. Nie zabawiamy tu zbyt długo. Opuszczamy to ruchliwe miejsce. Cały czas jedziemy wzdłuż Jeziora Tałty. Jest to najgłębsze jezioro rynnowe w Krainie Mazurskich Jezior. Po kilku kilometrach przekraczamy Kanał Tałcki, który łączy Jezioro Tałty z Jeziorem Tałtowisko. Jest to także jedno z głębszych jezior rynnowych na Mazurach. Jadąc dalej docieramy do kolejnego jeziora. W miejscowości Ławki odbijamy w prawo, kierując się na Giżycko. Po niecałych dwóch godzinach docieramy do Giżycka, a dokładniej Twierdzy Boyen.
Twierdza ta zbudowana w kształcie gwiazdy, położona jest pomiędzy dwoma dużymi jeziorami Niegocin i Kisajno. Zatrzymujemy się tu na dłużej by trochę pobuszować po jej zakamarkach. Na dzień dobry spotkaliśmy tam dwóch amatorów militariów, którzy przyjechali tam na motorze z przyczepką z czasów wojennych. Kolega oczywiście nie powstrzymał się i musiał dosiąść tej maszyny:-)
Później jak to z nami bywa musieliśmy zaliczyć wszystkie murki, piwnicy i ciemne korytarze. Zawsze najciekawsze jest to, gdzie nie można wchodzić:-) Ale to chyba każdy wie.
Pierwsze plany powstania twierdzy pochodzą z 1818 roku, jednak wszelkie zatwierdzenia i modyfikacje projektowe, trwały aż do 1843 roku. I dopiero w tym roku ruszyły prace ziemne i właściwa budowa.
Po zwiedzeniu i zapoznaniu się z twierdzą udajemy się na miasto coś przekąsić. Trochę się nachodziliśmy. Po późnym obiedzie, a właściwie jest to późna kolacja jedziemy dalej. Po dwóch godzinach docieramy w okolice Jeziora Mamry. Jest to kolejne jezioro z cyklu Krainy Wielkich Jezior. Szukając miejscówki na rozbicie namiotu docieramy do miejsca pełnego turystów. Udajemy się do knajpki, by zaczerpnąć trochę z wodopoju.
Niedaleko dostrzegamy ognisko, zapoznajemy się z ludźmi siedzącymi przy nim. Jak się po chwili okazało jest tam też ekipa z Leszna, ale nie podróżują jak my tylko biwakują w jednym miejscu. Spędzamy trochę czasu siedząc z nimi przy ognisku.
Jest miło, po jakimś czasie odechciewa nam się spać i wpadamy na niezbyt mądry, ale za to ciekawy pomysł. Około godziny 2:00 postanawiamy jechać dalej. Chcemy objechać całe Jezioro Mamry (nocą). Już nie pamiętam kto wpadł na ten genialny pomysł, ale okazał się on bardzo inspirujący.
Dosiadamy nasze rumaki i jedziemy dalej drogą przez las. Na początek przejeżdżamy przez mostek, pod którym mieszają się wody Jeziora Kirsajty i Jeziora Dargin. Za mostkiem zjeżdżamy z drogi kierując się w prawo leśną ścieżką. Chcemy jechać wzdłuż brzegów Jeziora Mamry. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe, momentami brzegi są bardzo zarośnięte i nie ma dostępu do jeziora. Jedziemy w gęstym lesie, jest bardzo ciemno, chociaż momentami przez konary drzew prześwituje blask uśmiechającego się do nas księżyca.
Jedziemy wolno, powiedzmy tempo mamy spacerowe, w takim terenie nocą ciężko jest rozwinąć większą prędkość. Jednak po kilku kilometrach, by sobie jeszcze bardziej urozmaicić tą jakże ciekawą wycieczkę postanawiamy jechać bez świateł. Teraz dopiero robi się ciekawie, momentami jest jak w czarnej… Ale tylko momentami, bo księżyc jednak daje jakieś oświetlenie z góry. Mimo to nie raz zaliczamy jakieś krzaki czy drzewo. To się nazywa dogłębne poznawanie terenu:-)
Po dwóch godzinach ukazuje nam się droga, jadąć dalej docieramy do miejscowości Mamerki. Znajdują się tutaj jedne z najlepiej zachowanych w Polsce bunkrów z okresu II wojny światowej – Główna Kwatera Niemieckich Wojsk Lądowych. Tutaj jeszcze wrócimy bo o tej porze i tak się tam nie dostaniemy. Robi się już jasno, jest ok 4 rano. Robimy pamiątkowe zdjęcie na przystanku w Mamerkach i w jedziemy dalej.
Pedałujemy dalej, teraz to już zaczynamy odczuwać brak snu. Ale nie poddajemy się. Rozpoczyna się kolejny, piękny dzień. Z każdą minutą otwiera się przed nami coraz wyraźniejszy obraz Jeziora Mamry.
Przy drodze dostrzegamy gniazdo bocianów, które jeszcze dobrze się nie obudziły. Wyglądają jakby się przeciągały:-) Po jakimś czasie nie wiadomo jak docieramy do Węgorzewa. Jadąc pustymi ulicami, nagle poczuliśmy zapach świeżego chleba, zatrzymujemy się, a tutaj piekarnia zza rogu się wyłania:-) Udaje nam się kupić ciepły, pachnący chleb. Ale pycha:-)
Po krótkiej przerwie, już bardzo znużeni chcemy szybko wydostać się z miasta i udać się w kierunku jakiegoś leśnego skrawka, gdzie moglibyśmy rozłożyć namioty. Po kilku kilometrach udaje nam się znaleźć jakieś pole przy lasku. Gdy się zatrzymaliśmy momentalnie obsiadły nas chmary komarów. Szybko się rozbijamy i wskakujemy do środka. Padnięci zasypiamy, jest ok 7 rano. Coś się poprzestawiało chyba w naszym zegarze biologicznym:-)
Znajomi, którzy do nas mieli przyjechać właśnie się odezwali, wstajemy ok 12. Niezbyt wypoczęci, ale od czego są wakacje.
Szybko zwijamy namioty bo ciągle tu pełno komarów i udajemy się na spotkanie ze znajomymi. Pakujemy cały sprzęt i rowery na busa i udajemy się w kierunku Mamerek. Po drodze zahaczamy o śluzę potężnej budowy, leżącą na Kanale Mazurskim. Całość tych betonowych klocków robi wrażenie. Oczywiście my lubimy wszelkiego rodzaju ruiny i zakamarki, czy to gdzieś pod ziemią, czy na wysokościach. Dlatego też musieliśmy tą budowlę zobaczyć z każdej strony i wdrapać się na jej najwyższe kondygnacje.
Gdy już wdrapaliśmy się we wszystkie możliwe miejsca zbieramy się i udajemy do Mamerek. Jak już wcześniej wspominałem znajdują się tu liczne bunkry z czasów II wojny światowej, które zachowały się w bardzo dobrym stanie. W skład tego kompleksu wchodzi bunkier zwany potocznie „gigant”. Jego ściany i stropy mają po 7 metrów.
Jednak głównym naszym celem na dzisiaj jest Wilczy Szaniec – kwatera główna Adolfa Hitlera i Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych. Gdy tam dotarliśmy było już dość późno i nie mogliśmy zwiedzać. Przed północą rozbijamy namioty. Część spała w samochodzie, a pozostali w namiotach.[hr2]W nocy zaczęło ostro padać i nad ranem okazało się, że kumpel ma w namiocie przy wejściu wiadro wody, ale kto by się takimi pierdołami przejmował:-) To taka nocna kąpiel zamiast porannej:-) Deszcz nie ustaje, kupujemy peleryny i udajemy się na zwiedzanie. Mimo niesprzyjającej pogody humory nam jak zawsze dopisywały.
Zakamarki tego miejsca muszą kryć niezłe tajemnice, ale skoro tajemnice to może niech zostaną tajemnicą:-) Chociaż odkrywanie tajemnic jest też bardzo ciekawym zajęciem.
Spędzamy tu trochę czasu szukając deszczu i tlenu na powietrzu, albo uciekając przed nim do podziemnych bunkrów. I tym sposobem zapisała się na kartach naszej historii kolejna fajna podróż.