Listopadowa 2-setka
Prognozy na kolejny weekend zapowiadały bardzo optymistyczną pogodę, dlatego też poszedłem za ciosem i postanowiłem ponownie pokręcić trochę kilometrów. Zadzwonił budzik – 3 nad ranem. Wyjrzałem przez okno – nie pada. Jem klasycznie porządną owsiankę z owocami, ubieram się i o 4 ruszam w drogę.
Po wyjściu z domu spojrzałem w niebo – księżyc uśmiechał się do mnie wyglądając zza krawędzi sąsiedniego budynku.
Bardzo szybko przemknąłem przez jeszcze zaspane miasto i wjechałem w ciemności. O tej godzinie nawet latem bywa bardzo zimno, a mamy już listopad.
Tym razem nie pomyliłem drogi i bezbłędnie pojechałem w kierunku właściwego wiaduktu.
Po przejechaniu 7 km kończy się asfalt – wjeżdżam na polną drogę prowadzącą do Kromolic. Chwilę później droga znika przykryta wielką taflą wody. Powinienem się tego spodziewać, w poprzedni weekend było podobnie. Ta ścieżka już chyba z tego słynie, że po deszczu staje się niewidzialna. Przez chwilę się zastanawiałem czy przebrnę rowerem przez tą wodę, której końca nie widać. Ale na szczęście obyło się bez wywrotki.
Patrząc na niebo, na którym wschodzące słońce wymalowało piękne rumieńce można śmiało powiedzieć, że to będzie fajny dzień.
Tym razem w trasę pojechał ze mną kłapouszek.
Pomimo chłodu widok słońca na niebie pozytywnie zagrzewa do dalszej jazdy.
Nie pamiętam, gdzie to dokładnie było, ale nie mogłem się powstrzymać – musiałem na chwilę przystanąć i przez chwilę nacieszyć się tym pięknym odbiciem. To niezwykłe ile podczas mojej tułaczki przez lata mijałem takich zwyczajnych miejsc. Czy to domek nad stawem, sokół bezgłośnie szybujący po niebie albo samotne drzewo stojące pośród bezkresnych pól.
Dojechałem do Miłosławia – dobry czas i miejsce na drugie śniadanie. Rozgościłem się na ławce stojącej w centralnym miejscu Rynku. Korzystając z chwili przerwy przebrałem zawilgocone od porannej rosy skarpetki – od razu zrobiło się cieplej.
Tak na mnie patrzył, że musiałem się z nim podzielić. Po uzupełnieniu energii i płynów wsiadam na rower i kręcę, by się ponownie rozgrzać. Jest po godzinie 8, a temperatura odczuwalna wciąż w okolicach zera.
Kilka kilometrów dalej przystanek autobusowy przykuł moją uwagę. Ciekawe dlaczego?
Po wyjechaniu z Mikuszewa mocno połatana droga prowadzi mnie przez pięknie rozświetlony słońcem las.
Mijam Chlebowo, by po chwili dotrzeć do Warty, gdzie czeka mnie przeprawa promem. Rozglądam się, nikogo nie widzę. Spoglądam na tablicę z godzinami urzędowania promu i na zegarek – wszystko się zgadza, powinien ktoś tu być.
Po kilku minutach widzę jak z oddali spokojnym krokiem nadciąga Pan w gumowcach. Dla pewności spytałem czy prom jest czynny. Uśmiechnięty Pan odpowiedział, że oczywiście, ale z uwagi na wysoki poziom wody tylko dla pieszych i rowerzystów. Jak dobrze podróżować rowerem pomyślałem.
Za chwilę odbijamy od brzegu. Czeka mnie krótka, ale jakże ekscytująca podróż na drugą stronę rzeki.
Nie zdążyłem nacieszyć się nurtem rzeki, a już musiałem opuszczać prom. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymuję się na wale przeciwpowodziowym spoglądając na Kościół Rzymskokatolicki.
Tuż za zakrętem mijam betonowy mostek, przy którym stoi domek. Zastanawiam się czy ten zniszczony dach jest skutkiem orkanów nawiedzających ostatnio Wielkopolskę.
Pasące się przy drodze krowy są tak zajęte przeżuwaniem soczystej trawy, że kompletnie nie zwracają na mnie uwagi.
W oddali widać już kościół na Żerkowskich wzgórzach, a to znak, że za chwilę czeka mnie wspinaczka.
Podjazd nie był długi, ale przyznam że trochę musiałem przycisnąć. W Żerkowie trochę kluczyłem po uliczkach zanim wyjechałem z miasteczka. Minąłem miejscowości Laski, Stęgosz i w Kątach zrobiłem sobie kolejną przerwę, by coś przekąsić. Kłapouszek chyba też zgłodniał.
By urozmaicić smak płatków owsianych ostatnio wymyśliłem sobie, że poza jogurtem można domieszać do środka pokruszone ciasteczka zbożowe. I przyznam, że jest to bardzo smaczne i poza tym daje większego kopa.
Podczas tego wypadu stołuję się w najlepszych restauracjach i zajazdach na mojej trasie.
W miejscowości Tarce przystaję na moment przy Pałacu Tarce. W 1973 roku został wpisany do rejestru zabytków i objęty ścisłą ochroną konserwatorską.
Przejechałem dopiero 100 km, a już czuję duże zmęczenie w nogach. Z wydolnością na luzie, daję radę. Ale nic trzeba kręcić dalej. Jadąc dalej musiałem przystanąć, gdzie tu dalej jechać – chyba jest tu jakieś tajne zejście pod ziemię.
Zdjęcie kontrolne – jak wyglądamy? Chyba jest ok 🙂
Na 140 km robię sobie dłuższą przerwę, by zjeść coś ciepłego. Po raz kolejny super miejscówka. Wcinam przepyszny makaron, zagryzam batonem, bananem i ciastkami i ruszam dalej.
Po przejechaniu kilku kilometrów wyjeżdżam na drogę krajową nr 12. Szczerze mówiąc nie chciałbym tą drogą jechać, ale wcześniej sprawdziłem i wiem, że równolegle do niej biegnie ścieżka rowerowa. Zdecydowanie przyjemniejsze są boczne drogi wijące się pośród wsi i miasteczek. Ale czasem trzeba i taką drogą jechać.
W miejscowości Kościelka Wieś odbijam z głównej drogi jadąc dalej mniej ruchliwymi. Bardzo szybko zapadł zmrok, zatrzymałem się okolicach Ostrowa Wielkopolskiego, by uruchomić dodatkowe oświetlenie. Miałem już w nogach blisko 170 km. Z każdym obrotem korby czułem stawy i każdy mięsień na nogach. Jechało się coraz ciężej.
Po dojechaniu do Odolanowa wiedziałem, że nie powinienem dalej jechać – nogi miały zwyczajnie dość. W sumie nie ma się co dziwić. W tym roku dłuższych tras nie robiłem wcale. Najdłuższa jaką zrobiłem to 70 km.
Licznik pokazał 206 km. Jak na jazdę z sakwami to chyba całkiem niezły dystans. Chociaż planowałem zrobić znacznie więcej. Ale cóż, jakbym pojechał dalej to na pewno bym gdzieś po drodze padł, a do tego była noc.
W Odolanowie miałem super metę, by się zregenerować – u teściowej. Oczywiście wszyscy byli nieźle zaskoczeni jak mnie zobaczyli. Zjadłem małe co nieco, napiłem się, chwilę opowiedziałem o mojej przygodzie i padłem.
Rano wypoczęty, ale obolały zjadłem śniadanie i udałem się na dworzec, by wrócić do domu. Na siłę mógłbym pojechać rowerem, ale mięśnie i stawy były jeszcze bardzo przemęczone.
Po chwili podjechał pociąg i ruszyłem do Ostrowa, a chwilę później przesiadłem się na pociąg do Poznania. Miło, gdy pociąg jest wyposażony w wagony rowerowe.
Plany były trochę inne, tzn. nie dałem rady przejechać całej trasy. Ale przynajmniej wiem, że bez treningu takich dystansów nie da się przejechać. Tak czy inaczej była to fajna lekcja i kolejna fajna przygoda.