Na wschodniej ścianie

Tegoroczny wyjazd zaplanowaliśmy na początek lipca, zazwyczaj to była końcówka lipca albo już nawet sierpień. Od dłuższego czasu moje myśli krążyły tylko w okół tego wyjazdu. W zeszłym roku przez pechowy wypadek musiałem zrezygnować z wyjazdu i cała przyjemność mnie ominęła. Tym razem nie mogłem na to pozwolić:-) Mimo, że w ciągu roku jeździmy na co dzień rowerami to oczywiście nie jest to tak sama przyjemność co nasz tradycyjny wakacyjny wyjazd.

W tym roku trasa była dłuższa niż w latach ubiegłych. Plan był prosty, przejechać całą wschodnią granicę Polski zaczynając na północnym krańcu. Prosty nie znaczy łatwy, bo do przejechania jest spory kawałek. Ale przecież my się nie poddajemy. Jedynym problemem był czas, mieliśmy na to tylko 14 dni, generalnie to sporo czasu, ale nie wszystko zależy od nas, istotna jest też pogoda. Właściwie było jeszcze jedno małe ale:-) Pozostała część ekipy miała do dyspozycji tylko tydzień, a to za mało by przejechać całą trasę, w tej sytuacji żeby ukończyć całość musiałbym po tygodniu kontynuować podróż sam. Na razie o tym nie myślałem, oczywiście podświadomie moje myśli wybiegały już o tydzień do przodu.

W końcu nadszedł ten dzień, była niedziela 30 czerwca. Obładowani, ale nie do przesady spotkaliśmy się na dworcu w Lesznie, w składzie Majki, Kuba i ja. Cisek z powodu osłabienia chorobą musiał zrezygnować z wyjazdu, a może to była po prostu miłość, która narodziła się w jego sercu. Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku pojedzie z nami. Dochodziło południe, pogoda idealna, słońce ładnie grzało. Pociąg był podstawiony, miejsca sporo więc nie było problemu z rowerami. Ale to tylko do Poznania, tam przesiadka. W sumie czeka nas kilkanaście godzin w pociągu z kilkoma przesiadkami. Znając PKP będą na pewno jakieś niespodzianki:-) I tak oczywiście się stało. W Poznaniu pociąg, którym mieliśmy jechać do Białegostoku już na dzień dobry miał 70 minutowe opóźnienie, które ostatecznie zwiększyło się do 80 minut. W polskich kolejach to już norma. Dzięki temu nie zdążyliśmy na przesiadkę w Białymstoku i zamiast wylądować w Suwałkach o godzinie 20 dojechaliśmy tam ok. 23. Niewielka różnica.

Oczywiście nie podstawili w Poznaniu też wagonu rowerowego mimo, że w rozkładzie było to wyraźnie zaznaczone, a na dworcu pojawiło się dość sporo sakwiarzy. A co za tym idzie musieliśmy jak zwykle wciskać się w jakże wąską końcówkę wagonu. Ale siedzieliśmy już w pociągu i nie myśleliśmy już o tym.

Gdy dojechaliśmy na miejsce było już zbyt późno by jechać gdzieś dalej poza Suwałki szukać fajnego miejsca na nocleg, więc znaleźliśmy tam pole namiotowe, można powiedzieć dość ekskluzywne, przy hotelu. Pole było nieomal puste, stały tam tylko dwa albo trzy namioty i dwa kampery. Mogliśmy sobie wybierać dowolne miejsce. Chociaż o tej godzinie nie miało to już większego znaczenia. Chcieliśmy się rozłożyć i pójść spać. W tym roku każdy miał swój namiot, mimo że były dwuosobowe to było nam wygodniej, kiedy każdy spał osobno. Są lekkie, szybko się je rozkłada i składa więc nie ma problemu. Do namiotów wgramoliliśmy się ok. godziny pierwszej.

Pole namiotowe Suwałki

[hr2]

Zbudził mnie chłód poranka, z zaspanymi oczami ubrałem bluzę i wtuliłem się z powrotem w śpiwór. Było już jasno, gdy spojrzałem na zegarek dochodziła dopiero 3 rano. Z tego wniosek, że mój sen trwał około 2 godziny. Złapałem za butelkę z wodą leżącą obok śpiwora, temperatura wody w butelce przypominała tą w górskich strumykach. Ciężko mi było zasnąć, ale przecież to jeszcze nie pora by wstawać. Pozostała część ekipy spała jeszcze w najlepsze. Z nieba sączył się delikatny deszcz, którego krople równomiernie uderzały o ścianki namiotów spływając do ziemi. Gdy się bardziej przypatrzeć pojedynczym kroplom, to to sprawiały wrażenie jakby urządzały sobie zabawę na naszych namiotach, jakby to była dla nich zjeżdżalnia i ścigały się nawzajem, a przy tym rysowały tajemnicze wzory. Około godziny 4 deszcz na szczęście ustał, niebo częściowo się przejaśniło, na wschodzie oblane było pomarańczową barwą budzącego się zza horyzontu słońca.

Plan na pierwszy dzień był ambitny, mieliśmy do przejechania ok 140km. Pakowanie sprawnie nam poszło i po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w trasę.

Poranek w Suwałkach

Jadąc ulicami już po chwili mijamy starą cerkiew pod wezwaniem Wszystkich Świętych z roku 1892. Naszym najbliższym celem jest Jezioro Hańcza, a więc jedziemy wzdłuż rzeki Czarna Hańcza, która jest największą rzeką Suwalszczyzny i swój bieg zaczyna właśnie w Jeziorze Hańcza.
Słońce świeci, jest pięknie, jedziemy wąskimi drogami asfaltowymi o bardzo dobrej nawierzchni. Dookoła wznoszą się złociste pola. Nikt z nas się nie spodziewał, że Suwalszczyzna jest taka górzysta. Co jakiś czas z zza zakrętu wyłania się kolejny podjazd, na którym musimy mocnej depnąć w pedały. Ale oczywiście nikt z nas nie daje wygrać podjazdom, każdy nawet najbardziej stromy zostaje zaliczony. Te podjazdy to nic w porównaniu do tych, które czekają na nas na końcu trasy, w Bieszczadach.

Pola dookoła usiane są wiatrakami generującymi prąd dla okolicznych wsi, jest ich niesamowita ilość, są wszędzie. Nie może też zabraknąć na łąkach bydła i owiec, co też jest dla nas miłym zaskoczeniem. W naszych okolicach bydło raczej jest pozamykane w oborach, a tutaj beztrosko pasie się na łąkach skubiąc świeżą, soczyście zieloną trawkę.

p7010025

Po około 20 km dojeżdżamy do wsi Przełomka, gdzie znajduje się Góra Leszczynowa, zbocza jej opadają w kierunku Jeziora Hańcza. Najpierw podjeżdżamy pod górę, by za chwilę zjechać wprost do jeziora. Trafiamy do miejsca, które jest całkowicie puste, nie licząc żab i wodnych owadów, które co chwilę przylatują i siadają na rozgrzanych od słońca kamieniach. Jezioro Hańcza jest jeziorem polodowcowym, jego wody są bardzo czyste, jest to także najgłębsze jezioro w Polsce, ok 108 m. Od jeziora wieje chłodny wiatr, ale to nas nie zniechęca do kąpieli, trzeba chociaż na chwilę się tu zanurzyć. Dno jest piaszczyste, ale też usłane wieloma kamieniami, czasem sporych rozmiarów, cudowne miejsce.

Nad jeziorem Hańcza

Po takiej kąpieli człowiek czuje się jak nowo narodzony, od razu też chce się jeść, dopadamy więc kanapki, które zostały nam jeszcze z podróży i wszystko zjadamy ze smakiem. Na koniec wdrapujemy się jeszcze na górę, z której roztacza się wspaniały widok na jezioro. Najchętniej byśmy tu się rozbili i zostali na dłużej, ale trzeba jechać dalej. Czeka nas dzisiaj jeszcze ponad 100 km.

Jezioro Hańcza

Jadąc dalej pośród pól i łąk zielonych cały czas towarzyszą nam w drodze wszechobecne wiatraki. Kierujemy się na Wiżajny, miejscowości położonej na północno-wschodnim krańcu Polski by zrobić pętlę i wylądować nad Jeziorem Wigry. Wieś leży pomiędzy jeziorami Wiżajny i Wistuć. Z powodu panujących tu niskich temperatur miejsce to nazywane jest polskim biegunem zimna. Jest to także najwyżej położona miejscowość na Suwalszczyźnie (243 m n.p.m.).
Nie zatrzymujemy się na kąpiel w jeziorze, robimy tylko małe zakupy w sklepie i ruszamy dalej.

Około godziny 14 robimy przerwę na obiad. Znajdujemy fajny zajazd z przemiła obsługą w miejscowości Rutka-Tartak. Zamawiamy domowe jedzonko, nie było mojej ulubionej pomidorowej więc skusiliśmy się na rosół na rozgrzewkę. Jedzenie było pyszne, aż teraz zachciało się nam spać. Ciężko będzie ruszyć w dalszą drogę. Po odpoczynku wstajemy i ruszamy dalej.

Po jakimś czasie dojeżdżamy na mostek, którzy przecina rzekę Marychę, która jest dopływem Czarnej Hańczy.

Nad rzeką Marycha

Po krótkiej chwili zatrzymujemy się na chwilę, by obserwować, jak miejscowa nawołuje swoje krowy, które pasą się na okolicznej łące. Krowy jak zaczarowane wstają i idą w kierunku głosu swojej Pani. Na krótką chwilę Pani zamyka drogę za pomocą sznurka przeprowadzonego na jej drugą stronę, a krowy zgrabnie przechodzą przez jezdnię w kierunku gospodarstwa.

p7010082

Po dobrej godzinie docieramy do miejscowości Wigry. Najpierw udajemy się do klasztoru Kamedułów położonym na wzgórzu nad jeziorem o tej samej nazwie.

Klasztor Kamedułów nad jeziorem Wigry

Po zwiedzeniu klasztoru udajemy się do miejscowości Stary Folwark, gdzie znajdujemy pole biwakowe i rozbijamy nasze namioty. Tym sposobem udało nam się zrealizować nasz dzisiejszy plan. Po rozbiciu namiotów od razu udajemy się nad jezioro, mamy bardzo blisko, ponieważ pole namiotowe jest praktycznie przy samym jeziorze. Od razu dajemy nura do wody. Woda nie jest już taka czysta jak w jeziorze Hańcza, ale to nam nie przeszkadza. Tego nam było trzeba, po całym dniu pedałowania to jest najlepsze.

Na polu panuje duży ruch, rozbiła się tu spora grupa młodzieży, która cały wieczór sobie rapowała. Jest też ekipa harcerzy, którzy przy ognisku grała w jakieś dziwne gry i zagadki.

[hr2]

Po raz kolejny jak w zegarku budzę się o godzinie 3 nad ranem. Z oddali słyszę harcerzy, którzy albo nie poszli spać, albo tak jak ja nie mogą już spać:-) W powietrzu unoszą się także odgłosy ptactwa dobiegające z nadbrzeżnych zarośli. Nad samym jeziorem pusto, mgła unosi się nad nieruchomą taflą wody, jest bezwietrznie. Żaglówki przycumowane na przystani nie mogą się już doczekać kiedy będą pruć fale wzdłuż i wszerz. Na niebie wisi jeszcze rogal nie chcąc ustąpić pomarańczy. Jezioro Wigry pomału budzi się do życia, robię kilka fotek i wracam do namiotu.

Poranek nad jeziorem Wigry

Jednak nie po to, by iść dalej spać lecz ubrać kąpielówki i zanurkować w jakże spokojnych wodach. O tej godzinie najczęściej woda jest dużo cieplejsza od powietrza, tak było i tym razem. Teraz to już na pewno nie zasnę, czuję się świetnie. Niebo gładkie, pozbawione chmur, całą swą przestrzeń oddało słońcu, które już teraz zaczyna nagrzewać świat.

Poranek nad jeziorem Wigry

Gdy wszyscy wstali pakujemy cały bagaż na nasze rowery i udajemy się do pobliskiego sklepu, by tam na ławeczce skonsumować śniadanko i nabrać sił przed kolejnym, jakże pięknym dniem. Od samego rana niebo bezchmurne, a przez to daje się mocno odczuć żar promieni słonecznych. Na chwilę zatrzymujemy się przy punkcie widokowym nad jeziorem.

Jezioro Wigry

W okolicach miejscowości Płaska przekraczamy kanał Augustowski, który jest częścią Szlaku Batorego i wraz z zespołem budowli i urządzeń został ujęty w rejestrze zabytków nieruchomych. Zatrzymujemy się przy jednej ze śluz. Niegdyś były to najnowocześniejsze konstrukcje w Europie. Dalej szukając miejsc na obiad trafiamy do Mikaszówki i tam w „Barze u mamy” robimy przerwę na obiad. Okazuje się, że miejsce to przyciąga sakwiarzy, po chwili trafiają tu dwie ekipy, małżeństwo oraz dwóch braci. Bracia robią podobną trasę do nas. Podróżują na trzykołowych rowerach, tzn. trzecie koło dołączone do ramy, na którym spoczywa cały ciężar sakw. Podobno na dobrej drodze bardzo dobrze się taką konstrukcję prowadzi, niestety już na piasku ciężko czymś takim jechać.

Po dłuższej przerwie, najedzeni i wypoczęci ruszamy w dalszą drogę. Następna miejscowość to Gruszki, ze względu na sentyment do tych owoców (z resztą moich ulubionych) i nie tylko, musiałem się tu na chwilę zatrzymać i zrobić fotkę przy tablicy. Dzisiaj częściowo kierujemy się międzynarodowym szlakiem R11. Z roku na rok przybywa coraz więcej szlaków międzynarodowych zazwyczaj oznaczanych literką R. W przeważającej większości szlaki te są dobrze zagospodarowane i poprowadzone po mało ruchliwych drogach. Zresztą jak do tej pory trasa, którą wyznaczyłem jest bardzo przyjemna i rzeczywiście panuje tu niewielki ruch samochodowy. W między czasie trochę się pogubiliśmy, przez co nadrobiliśmy trochę kilometrów.

Zrobiliśmy sobie małą przerwę w sklepie po drodze, miejscowi byli zaskoczeni ilością kilometrów, które dziennie pokonujemy, dla nas też nie było to mało, ale po rozłożeniu na cały dzień nie było aż tak ciężko. Z oddali wyłaniał się coraz bardziej widoczny biały kościół w Nowym Dworze.

Nowy Dwór

Jadąc w kierunku Kuźnicy byliśmy bardzo blisko granicy z Białorusią. Tuż za skrzyżowaniem zatrzymała nas straż graniczna, rutynowa kontrola. Zostaliśmy sprawdzeni w bazie i wpisani do rejestru, że podróżujemy wschodnią granicą, tak na przyszłość żebyśmy nie mieli później problemów z kolejną kontrolą. Poinformowali też nas o przebiegu granicy i oczywiście o tym, że lepiej jej nie przekraczać. Wiele się słyszało o tym, co się dzieje na granicy z Białorusią, teraz te informacje się potwierdziły.

W Kuźnicy rozbiliśmy się nad zalewem, który polecili nam strażnicy przygraniczni. Niestety woda nie nadawała się do kąpieli, ale samo miejsce jak najbardziej pasowało na rozbicie się z namiotami. Gdy się rozbiliśmy ja poszedłem po chrust i przygotowałem ognisko, a Kuba z Majkim skoczyli do sklepu po kiełbaski. Ognisko rozpaliło się błyskawicznie, suche gałęzie i liście zrobiły swoje. Kiełbaska okazała się wyśmienita, chociaż po całym dniu pedałowania wszystko smakuje super.

Ognisko nad zalewem w Kuźnicy

Najedzeni i zrelaksowani poszliśmy spać.

[hr2]

Dzisiaj natura zbudziła mnie nieco później, około 4. Usłyszałem odgłosy kaczek dobiegające znad zalewu. Kacza mama wraz z swoim potomstwem wypływają ze swojego domku w trzcinach na szerokie wody. Pośród lilji dostojnie płynie mama, a za nią pięć kaczuszek. Gdy mnie usłyszały momentalnie włączyły turbo i już były przy mamie, która zasłoniła je swoim ciałem. Matczyny instynkt obronny w naturze jest bardzo widoczny. Oczywiście po krótkim spacerze wzdłuż zalewu buty były całe mokre od porannej rosy.

Miejsce biwakowania w Kuźnicy

Pakujemy się i w drogę. Dzisiejsza trasa po części przebiegać będzie szlakiem tatarskim. Na początek kierujemy się w stronę miejscowości Malawicze, znajduje się tam jeden z najlepiej zachowanych licznych wiatraków w tej okolicy. Niestety gdy dojechaliśmy na miejsce zobaczyliśmy spalony wiatrak. Musiał spłonąć w ostatnich latach. Mimo wszystko zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć.

Stary wiatrak w okolicy Bohonik

Od początku trasy jesteśmy niesamowicie oczarowani tymi terenami, jest tu niesamowicie czysto, a do tego niewyobrażalna ilość bocianów. Nieomal w każdej wsi słupy zakończone są gniazdami, w których to przesiadują bociany, często także młode. Świeże powietrze im tu sprzyja. Nie ma tu przemysłu, oddycha się inaczej, jak w górach.

Następnie trafiamy do miejscowości Bohoniki, którą zamieszkuje mniejszość tatarska. To tutaj znajduje się największy w Polsce mizar, czyli cmentarz muzułmański, a także meczet muzułmański. Jest to jeden z pięciu czynnych meczetów w Polsce. Meczet jest także dostępny dla zwiedzających z zewnątrz, takich jak my. Zostaliśmy oprowadzeni po jego dwóch pomieszczeniach, żeńskim i męskim. Dowiedzieliśmy się też, że regularnie modli się tu około 300 osób z okolicznych wsi. Po dość ciekawym wykładzie o postrzeganiu boga przez muzułmanów udaliśmy się w kierunku Sokółki.

Meczet w Bohonikach

W Sokółce skierowaliśmy się do kościoła św. Antoniego. To tutaj w 2008 roku doszło niezwykłego odkrycia. Podniesiona z ziemi Eucharystia wg. przepisów została zanurzona w naczyniu z wodą by się rozpuściła. Po tygodniu okazało się, że na wierzchu pojawiła się czerwona plama podobna do krwi. Przeprowadzone badania stwierdziły, że jest to skrawek mięśnia sercowego. Jak to oczywiście w życiu bywa są także i sprzeczne informacje. Kościół oczywiście oficjalnie nie potwierdza cudu eucharystycznego, ale tak czy inaczej jest to coś co nie zdarza się normalnie. Oczywiście nie mogło to zostać tajemnicą i teraz jest atrakcją turystyczną. Czy wszystko na tym świecie musi zostać skomercjalizowane? Dzięki temu traci na swoim znaczeniu emocjonalnym i duchowym.

Kościół św. Antoniego w Sokółce

Następnie udaliśmy się nad pobliski zalew by się trochę ochłodzić. Słońce strasznie dawało się we znaki. Po krótkiej kąpieli i odpoczynku kierujemy się na Bobrowniki. Tutaj zatrzymujemy się w przygranicznym sklepie. Do granicy niekończąca się kolejka samochodów i tirów. Sklepiki, a raczej budy jak za dawnych czasów. Mijamy miejscowość Jałówka kierując się na miejscowość Bondary. Ostatecznie lądujemy nad zalewem w Rybakach gdzie w przybrzeżnym lasku rozbijamy namioty. Nie jesteśmy jednak tu sami.

Kolejny zalew, którego wody są w kolorze brązowym, to nie może być woda tylko zabarwienie dna. Woda wygląda na czystą. Dołączamy się do ogniska sąsiadów, którzy okazują się niemcami. Brat robi za tłumacza. Małżeństwo podróżujące kamperem, czyli cały dom na kółkach:-) Po zjedzeniu kiełbasek w miłym towarzystwie udajemy się na spoczynek.

[hr2]

3.30 – plaża w Rybakach otwiera swoje zaspane oczy. Ponad głową wysoko na drzewie ptaszek przeciąga swoje skrzydła wydając poranne okrzyki, jest bezwietrznie. Słońce niezdarnie wyłania swe pomarańczowe oblicze zza drzew po drugiej stronie wody. Czas się wykąpać. Wzdłuż całej plaży na styku z wodą jest jakaś wylęgarnia komarów, jest ich mnóstwo, słychać przeraźliwe brzęczenie. Pierwszy raz coś takiego widzę. Lepiej w takie gniazdo nie wdepnąć bosą stopą. Zaliczam kąpiel, od razu lepiej.

Poranek nad zalewem w Rybakach

Głównym celem na dzisiaj jest Puszcza Białowieska. Przed nami jednak jest jeszcze trochę kilometrów, gdyż wczoraj nie udało nam się dojechać do Narewki. W okolicach miejscowości Narewka droga biegnie przez Białowieski Park Narodowy. Od razu czuje się inne powietrze, więcej komarów i much, znacznie większa wilgoć. Przez park płynie także rzeka o nazwie Narewka.

Białowieski Park Narodowy

Po chwili wjeżdżamy rowerami na ścieżkę, na którą jak się później okazało nie powinniśmy wjeżdżać. Była to ścieżka tylko i wyłącznie piesza. Są tu dźwięki, zapachy tak intensywne, że ciężko przejechać przez puszczę z obojętnością. To jakby wejście przez bramę do innego świata. Po chwili trafiliśmy na drogę, która nie doprowadzi nas do miejsca przeznaczenia. I wtedy właśnie pojawiła się rowerowa rodzinka. Czterech rowerzystów i jedna, mała na siodełku z mamą. Rodzinka z drugiego końca Polski przyjechała pozwiedzać okolice. Wszyscy okazali się bardzo ciekawymi ludźmi. Jak my uwielbiają poznawać świat. Po krótkiej przerwie i konsultacji trasy wracamy na właściwą ścieżkę jadąc dalej przez Puszczę.

W końcu trafiamy do Białowieży, tutaj zatrzymujemy się na herbatę, Majki w tym roku ma niezłą fazę właśnie na herbatę. Ja przy okazji zamawiam sobie deser. Jeden z kelnerów polecił nam muzeum parku narodowego. Kelner miał rację, było to niesamowite miejsce. Mimo, że były tam tylko wypchane zwierzęta i wszystko było sztuczne, to ani przez chwilę nie można było tego odczuć. Pani przewodnik opowiadała o tym tak ciekawie. Każdy nawet najmniejszy robaczek w puszczy, czy grzyb na drzewie ma ogromne znaczenie dla całości życia w puszczy. Niezłą ciekawostką było dla nas to, że potężny żubr potrafi z miejsca przeskoczyć 2 metrowe ogrodzenie. To wydaje się nie możliwe, przecież taki żubr waży około tony.

Po długiej wycieczce zgłodnieliśmy, ale nie chcieliśmy już tracić czasu i ruszyliśmy w dalszą drogę. W przydrożnym barze zatrzymaliśmy się na obiad. Najedzeni i wypoczęci ruszamy w drogę. Z uwagi na to, że dzisiaj dużo czasu spędziliśmy w Białowieży nie damy rady dojechać do celu. Docieramy do większej miejscowości Czeremcha, gdzie od razu udajemy się do marketu by uzupełnić zapasy. Ku miłemu zaskoczeniu duża większość ludzi porusza się tu dwukołowcami. Mają tu nawet bankomat.

Market Czeremcha

Zapytani o miejsce na rozbicie namiotów nad wodą, wszyscy zgodnie wskazywali nam drogę w kierunku miejscowości Repczyce i leżącego tam zalewu. Zatem jedziemy. Po kilku kilometrach docieramy na miejsce. Zalew wraz z wielką łąką leżał zaraz przy drodze. Przy wodzie kręcili się jacyś ludzie, był też rozbity jeden namiot, a obok niego paliło się ognisko. No cóż, nie będziemy sami, rozbijamy się niedaleko stojącego namiotu. Po chwili idziemy nad wodę, była tu nawet strzeżona plaża, dajemy nura i od razu lepiej. Przy ognisku siedziały młode dziewczyny, jak się później okazało przyjechały tu same na jedną noc. Zaprosiły nas na kolację i tak przesiedzieliśmy z pół nocy przy ognisku, przy muzyce z komórki.

[hr2]

Dzisiaj spania nie było zbyt dużo, wstałem przed 6 i poszedłem od razu się wykąpać. Po takiej kąpieli z samego rana od razu człowiek budzi się do życia. Po chwili wszyscy wstają, szybko się pakujemy i zwijamy.

Poranek nad zalewem w Repczycach

Po drodze wstępujemy jeszcze do sklepu by coś przekąsić, przy okazji zaopatruję się w dodatkową porcję talku w pobliskiej aptece. Dzisiaj kierujemy się w stronę Fronołowa, leży tam ciekawy most na Bugu. Niepotwierdzone informacje mówią, iż most został zaprojektowany przez carskiego inżyniera o nazwisku Fronolow i stąd pochodzi nazwa wsi. Most jest położony na jednej z najbardziej malowniczych tras kolejowych we wschodniej Polsce.

Podwójny most kolejowy we Fronołowie

Dalej jedziemy ścieżką wzdłuż Bugu. W drodze do Terespolu zatrzymujemy się na obiad. Po smacznym obiedzie udajemy się na pobliską plażę przy Bugu, przyjemna kąpiel i w drogę.

W Terespolu zostajemy skierowani do Kobylanów nad fajne miejsce gdzie możemy się rozbić. Po chwili okazuje się, że jest to prywatny teren, który jest na noc zamykany. Jednak za płotem znajdował się hotel wraz z polem namiotowym. Tutaj, jak nigdzie indziej było jakieś zagłębie komarowe, obsiadały nas całymi chmarami. Po rozbiciu namiotów od razu pakowaliśmy się do środka by nas nie zjadły żywcem. To był ostatni wspólny dzień na trasie, jutro chłopaki wracają do Leszna, a ja dalej jadę sam.

[hr2]

Miejsce na spanie idealnie pokryło się z dalszą drogą, gdyż właśnie przez Kobylany przebiega szlak, którym dalej mam jechać. Wcześnie się spakowałem i około 7 ruszam dalej. To pierwszy samotny dzień w trasie, żegnamy się i ruszam w samotną podróż.

Ostatnie wspólne chwile w Terespolu

Od samego rana miałem niezłe tempo, przed godziną 14 wylądowałem na obiad w Woli Uharskiej, to jakieś 120 km od Terespolu. Pomyślałem sobie, że może uda mi się nadrobić zaległe kilometry. W międzyczasie spotkałem sakwiarzy, jeden z nich jechał w tą samą stronę. Jechaliśmy razem do Włodawy, tam nasze drogi się rozeszły. Z obiadem jednak miałem problem, niby to nie mała miejscowość, ale nie było tu za wiele miejsc, gdzie można zjeść coś na ciepło, tylko bar U Gibsona i pizzeria. Wybrałem to pierwsze, ale okazało się, że jest jeszcze zamknięte. Poczekałem jednak 20 min i otworzyli. Niestety nie było tam domowej kuchni, tylko frytki i schabowy, no trudno, coś trzeba zjeść. Po dłuższej przerwie pojechałem na pobliską plażę na Bugu. Było tam sporo osób, dzieciaki na kajakach i rowerach wodnych.

Spotkany po drodze sakwiarz

Spotkałem także sakwiarza, który samotnie jechał przez całą Polskę, z Elbląga do Elbląga:-) Pan po 40 jechał już 15 dzień i miał w nogach ponad 2000 km, niezłe tempo. Po kilku kilometrach spotkałem kolejnego sakwiarza, jechał w przeciwnym kierunku. Po krótkiej rozmowie ruszyłem dalej. Po przejechaniu 150 km przerwa w Chełmie. Dzisiaj dzień był bardzo intensywny jeśli chodzi o pedałowanie. W Chełmie zaliczyłem tylko aptekę (nowy zapas talku) i zjadłem coś w parku.

Po dłuższym czasie udało mi się nadrobić kilometry i dotarłem do miejscowości Siennica Różana. Tutaj dojrzałem polną ścieżkę, która pięła się w górę. Skręciłem w nią i jechałem kilkaset metrów. Znalazłem super miejsce na namiot na ścieżce prowadzącej na pole. Nie trzeba było poduszki gdyż ścieżka pokryta była wysoką trawą, było bardzo miękko. Dookoła rozciągał się wspaniały widok na okoliczne pola zbóż i kukurydzy. W oddali było widać wioskę, w której zboczyłem na pole. Nawet ilość komarów była tutaj znikoma. Po prostu pięknie, słońce zachodzi chowając się za polami rozświetlając je swymi wieczornymi barwami. Dookoła słychać tylko cykające owady.

Super miejsce biwakowe

[hr2]

Spało się super, dookoła cisza, tylko co jakiś czas słychać było harcujące zwierzaki w kukurydzy. Wstałem wcześnie, słońce niemrawo budziło się ze snu. Po 6 byłem już w trasie. Przez jakieś 60 km wpadłem w jakąś nicość, żadnych znaków, kilometrów, po prostu nic. Na szczęście ludzie bez problemu kierowali mnie na właściwą drogę. W Nieliszu odwiedziłem sklep, gdzie kupiłem sobie smacznie wyglądające ciasteczka na wagę, ale pech chciał, że zapomniałem je zabrać ze sklepu. Zorientowałem się po kilku kilometrach i nie chciało mi się już cofać.

Był tu też potężny zalew, jednak nie udało mi się dotrzeć na plażę, zejście było dość stromą skarpą, z obładowanym rowerem miałbym później problem z drogą powrotną. Potem była przerwa na małe co nieco, ale niestety ciasteczek sobie nie pojem. Usiadłem sobie na trawce przy drzewie z papierówkami, miło było sobie tak poleżeć.

Przerwa pod jabłonką

Po jakimś czasie zatrzymałem się w zajeździe, zamówiłem tylko cappucino, miła Pani pokierowała mnie idealnie w kierunku Zwierzyńca. Wcześniej przejechałem przez miejscowość Szczebrzeszyn, niestety nie usłyszałem tu żadnych chrząszczy, które rozbrzmiewają w trzcinach.

W Zwierzyńcu miejscowości turystycznej na roztoczu zatrzymałem się przy stoisku z obrazami. Po krótkiej rozmowie okazało się, że są to obrazy namalowane przez jego przyszłą żonę. Miło sobie gawędziliśmy, kupiłem na pamiątkę ręcznie malowany magnez z kotkiem. Pan ten też lubił podróżować, ale preferował piesze wycieczki z plecakiem. Miejscowość ta uchodzi za stolicę Roztocza Środkowego.

Jadąc dalej nie mogłem nie zatrzymać się przy stawach Echo. Kompleks stawów został utworzony w miejscu rozległych mokradeł dorzecza strumienia Świerszcz. Stawy te są także naturalną ostoją dla Konika Polskiego. Z wieży widokowej roztacza się piękny widok na stawy. Po drugiej stronie można dostrzec pasące się konie, które są potomkami Tarpanów.

Stwy Echo i koniki Polskie w Roztoczańskim Parku Narodowym

Kierując się dalej natrafiam na szlak przez Roztoczański Park Narodowy. Na chwilę zatrzymuję się przy wjeździe na szlak i rozmawiam z pracownikami parku. Szlak jest płatny, całe 4 zł:-) Szlak wyprowadził mnie dokładnie do następnej miejscowości na trasie. I tak w malowniczej scenerii docieram do Górecka Starego, a później kieruję się do Józefowa.

Akurat dochodzi obiadowa godzina. W Józefowie już na dzień dobry tłumy turystów, okazało się, że jest to niewielka miejscowość, w której znajduje się sztuczny zbiornik wodny. Jest on miejscem plażowania turystów, są tu budki z jedzeniem, lody itp. Nie mając wyboru skręciłem w kierunku budki z jedzeniem. Tłum mnie przerażał, jakbym znalazł się nagle w innym świecie. Czekałem ok. 30 min w kolejce i jedyne co sensowne znalazłem do jedzenia to naleśniki. Po obiedzie udałem się na drugi brzeg, gdzie było znacznie mniej ludzi i schłodziłem swoje ciało w nie do końca czystej wodzie. Chwilę odpocząłem i ruszyłem w dalszą drogę.

Dzisiejszym miejscem docelowym miała być miejscowość o mało polskiej nazwie Paary. Niestety nie znalazłem ciekawego miejsca na nocleg więc pojechałem dalej. Jadąc tak, rozglądałem się za polem czy łąką, na której mógłbym rozbić namiot. Niestety nic takiego nie było, wszędzie tylko lasy z tabliczkami zakaz wstępu, zważywszy, że było to blisko granicy wolałem nie wjeżdżać do takiego lasu. Po około 30 km dotarłem do miejscowości Werchrata i tutaj w oddali dostrzegłem piękną łąkę, która była częścią gospodarstwa. Gospodarz akurat przechadzał się przed domem, więc podjechałem. Bez problemu pozwolił mi rozbić namiot na jego łące. Tuż za domem odbywało się spotkanie. Już po krótkiej rozmowie oczywistym stało się, że trafiłem idealnie, niesamowicie ciekawi ludzie. Ludzie Ci byli pasjonatami pieszych wędrówek, a jeden z panów był niegdyś przewodnikiem po Roztoczu i prowadził tu niezliczoną ilość rajdów w terenie. A tereny te są niesamowicie piękne, więc jest gdzie buszować. Siedzieliśmy sobie i rozmawialiśmy, tzn. ja byłem raczej wsłuchany w ciekawe opowieści o tych terenach. Był też akcent muzyczny – gitara i śpiew. Polecili mi tyle miejsc godnych zobaczenia, że musiałbym tu zostać chyba na miesiąc by to wszytko ogarnąć. Ale jedno jest pewne, będę miał do czego wracać by poznawać głębiej zakamarki Roztocza i nie tylko. Na kolację zostałem poczęstowany domowym rosołem, pyszny, taki babciny. Do tego były ogórki z własnego ogródka, nawet zapach mają inny w porównaniu do tych, które kupujemy w sklepie.

Wieczór w Werchrata

Generalnie tu na wschodzie powietrze jest całkiem inne, oddycha się lepiej, śpi się niesamowicie. Gdy poszedłem do namiotu, to nawet nie wiem kiedy zasnąłem.

[hr2]

Dzisiejszy dzień zaczął się bardzo pięknymi widokami, słońce wyłaniało się z oddali malując chmury na wiele barw. O świcie pies właściciela, wraz ze swoim kumplem z sąsiedztwa urządzali sobie wyścigi goniąc się po łące i polach. Z wnętrza namiotu odgłosy ich biegu były o wiele bardziej spotęgowane i wydawało się jakby przelatywało obok namiotu stado koni:-) Krowa od samego rana wołała jeść, a wygłodniałe owce gospodarz musiał przeganiać, by nie zjadały mu jego plonów.

Werchrata o poranku

Spakowałem się i w drogę. Po kilku kilometrach w przydrożnej zagrodzie ukazały się szkockie, długo włose krowy, o których wspominał gospodarz. Odbiłem trochę z tarasy by zobaczyć cerkiew w Rozdróżu. Natomiast w Budomierzu spotkałem sakwiarzy, których poznaliśmy w barze kilka dni wcześniej.

Bracia sakwiarze

Po drodze minęliśmy miejscowość o bardzo fajnej nazwie Wielkie Oczy, a także przeniosłem się w przestrzeni do Leszna:-) Bracia jechali także w Bieszczady, ale noclegi rezerwowali sobie w kwaterach, stąd też nasze drogi się rozeszły. Jechaliśmy razem aż do Aksamic. Udali się na nocleg do Kalwarii Pacławskiej, natomiast ja objazdem pojechałem w kierunku Arłamowa. Dojechałem jednak, aż do Kwaszeniny gdzie rozbiłem namiot na kawałku znalezionej trawy:-)

Zanim jednak dotarłem do miejsca noclegowego czekały na mnie spore podjazdy i do tego strasznie dziurawymi drogami. Tutaj po raz pierwszy na tym wyjeździe musiałem przełączyć się na jedynkę z przodu. Widok gór w oddali dodawał mi energii, dałem radę.

[hr2]

Około godziny 4 ptaki już nie śpią tylko świergolą nad moim namiotem, fajnie się spało, ale czas wstawać:-) Jest bardzo zimno, ręce mi zmarzły. Słońca nie widać, chyba schowało się za jakąś górką, w końcu to już Bieszczady. Namiot jak każdego dnia całkowicie pokryty kropelkami rosy. Spakowałem się i ruszyłem w dalszą drogę. W Ustrzykach Dolnych zatrzymałem się przy Biedronce by uzupełnić zapasy i tu spotkałem kolejną ekipę sakwiarzy. Tym razem małżeństwo spod Wrocławia. Ich trasa dopiero się zaczynała, chcieli dojechać do Ustrzyk Górnych, a później przez Wetlinę na zachód przez góry w kierunku Zakopanego. To mnie zainspirowało do kolejnej wyprawy. Może by tak przejechać całe południe:-)
Poszedłem na zakupy, a oni pojechali dalej.

Po jakimś czasie spotkaliśmy się ponownie i razem dojechaliśmy do Ustrzyk Górnych zaliczając po drodze kilka cerkwi znajdujących się na szlaku architektury drewnianej.

Poznani sakwiarze

Zjedliśmy razem obiad i nasze drogi się rozeszły. Ja pojechałem w kierunku Wołosate, oni natomiast w kierunku Wetliny. Dojazd do Wołosate okazał się nieomal płaski. Już po krótkiej chwili byłem przy tablicy Wołosate, a to oznacza, że udało mi się pokonać całą zamierzoną trasę. 1218km udało mi się przejechać w 9 dni. Aż sam się dziwiłem, bo planowałem to zrobić w jakieś 11 dni. Było dopiero około godziny 15. Jeszcze sporo czasu na relaks przez pójściem spać.

Cel osiągnięty Wołosate

Udało mi się znaleźć Panią Agnieszkę, którą mi polecali ludzie z Roztocza. Gdy zapytałem ją czy mogę się rozbić, dziwnie na mnie spojrzała i odpowiedziała, że już nie pozwala spać na sianie przy koniach. Uśmiechnąłem się, ja przecież potrzebuję tylko kawałek trawy. W takim razie nie miała nic przeciwko. Namiot rozbiłem z pięknym widokiem na góry, a dokładnie Szeroki Wierch, dość charakterystyczna górka, jakby ktoś wygryzł z niej kawałek:-) Do szlaku na Tarnicę miałem jakieś 100 m. Gdy poszedłem się rozejrzeć po okolicy koza, która pasła się kilka metrów od mojego namiotu pilnowała mi go i mój rower:-)

Biwak z widokiem na góry

Wołosate mimo, że to mała wioska okazała się bardzo zatłoczona, w końcu to świetna baza wypadowa w góry, zwłaszcza, że można tu prawie pod sam szlak dojechać samochodem. Jest to także najdalej wysunięta na południe zamieszkała miejscowość Polski. Kawałek dalej znajduje się już Ukraina.

Odwiedziłem sklepik, w którym napiłem się pysznej Pespi z lodówki, uwielbiam jej smak. Nie mogłem oczywiście nie zobaczyć hodowli Konia Huculskiego, którą to zresztą zajmuje się Pani Agnieszka. Konie tej rasy są bardzo silne i wytrzymałe. Jest to rasa górska, więc konie te są w stanie przenosić ciężkie ładunki nawet po trudnych szlakach. Obecnie, ze względu na swą łagodność i inteligencję, używane są często w hipoterapii.

Dzisiaj już sobie odpuściłem Tarnicę, ale jutro z rana ją zaliczam.

[hr2]

Wstałem po godzinie 3, całe góry były we mgle, nie wiele było widać, więc położyłem się jeszcze i poczekałem, aż mgła się rozrzedzi. Trochę to trwało, wyszedłem przed 6, szlak był pusty, tylko ja i góry. Słońce pięknie przebijało się pomiędzy szczytami.

Bieszczady o wschodzie słońca

Tak jak myślałem, w butach rowerowych ciężko się szło ku górze. Przez część szlaku ścieżka prowadziła przez las więc nie było za dużo widoków, ale gdy las się skończył miałem przed sobą góry na wyciągnięcie ręki, otaczały mnie z każdej strony.

W drodze na Tarnicę

Gdy doszedłem do Tarnicy nikogo jeszcze nie było, mogłem w spokoju delektować się tym co mnie otacza, a była to piękna panorama na każdą stronę świata.

Widok z Tarnicy

Podczas schodzenia ludzie zaczęli pojawiać się jak mrówki, tylko ja szedłem w przeciwną stronę. Słońce już nieźle grzało. Zapakowałem się na rower i ruszyłem w kierunku Ustrzyk Górnych. Zatrzymałem się jeszcze na chwile w sklepiku, gdzie obsługiwała bardzo miła Pani. Miała tam fajnego kotka, który się pojawił nie wiadomo skąd. Po jakiś 30 min ruszyłem dalej, z Ustrzyk skierowałem się na Wetlinę. Przekonałem się na własnej skórze jak wygląda podjazd do Wetliny, ale dałem radę pokonać te serpentyny z prędkością 10 km/h.

Trasa do Przemyśla, którą sobie wybrałem nie była najlepszym pomysłem. Po 9 dniach intensywnego pedałowania zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać, a tu takie podjazdy. Ale nie było sensu już wracać i szukać innej drogi. Do Przemyśla dzieliło mnie sporo kilometrów, więc stwierdziłem, że muszę rozejrzeć się za spaniem. Tym razem chciałem przespać się w miejscu, gdzie jest czysta łazienka. Po około 120 km i sporej ilości podjazdach trafiłem do miejscowości Bircza, gdzie od razu rzucił mi się w oczy elegancki hotel. Bez namysłu podjechałem i wziąłem pokój z łazienką i śniadaniem.

W końcu przed powrotem do domu trzeba się porządnie wyspać i odświeżyć w cywilizowanych warunkach. Do Przemyśla dzieliło mnie zaledwie 30 km. Wszystko było by świetnie gdyby nie to, że ok 2, 3 w nocy zaczęło mnie skręcać i miałem ostre wymioty, czułem się fatalnie. Od razu sobie pomyślałem, że to te smażone pierogi, które wczoraj zjadłem w drodze. W głowie się kręciło i cały czas było mi niedobrze.

[hr2]

Rano zszedłem na śniadanie by powiedzieć tylko, że nie jestem w stanie nic przełknąć. Wypiłem tylko herbatę miętową i zjadłem kilka skibek z masłem. Spakowałem się i żółwim tempem ruszyłem w stronę Przemyśla. W końcu to tylko 30 km więc jakoś dam radę. Na prostej licznik pokazywał mi niecałe 10 km/h, czyli tyle co wczoraj na największych podjazdach, jakaś masakra. Ale cóż, jadę dalej. Nagle pojawiły się kolejne serpentyny. Po dwóch zakrętach znowu mnie dopadło i wymiotowałem na trawie, czułem się bardzo słaby. Po chwili zza zakrętu wyłonił się biały bus, bez namysłu wstałem i pomachałem, by się zatrzymał. I udało się, to byli Niemcy, jakoś się dogadałem i zabrali mnie wraz z rowerem do Przemyśla. Sami mieli na pace dwa swoje dwukołowce. I tym sposobem po kilkunastu minutach byłem w centrum Przemyśla.

Na szczęście miałem bezpośredni pociąg do Poznania, tylko 14h jazdy:-)

Cała wyprawa była niesamowitym przeżyciem, poznałem co to samotne podróżowanie i jak bardzo się to różni od podróży z ekipą, super uczucie. Tylko końcówka mnie wymęczyła.

W sumie wyszło 1350 km