Chojnik – Siedemdziesiąt z hakiem zajechało moje czwórki
Kiedy po raz pierwszy wystartowałem w biegu górskim, był rok 2018 – pobiegłem wtedy przepiękną trasę w Górach Stołowych na dystansie 54 km. Właśnie po tym biegu usłyszałem pierwszy raz o Chojniku – jaka to przepiękna trasa. Wielokrotnie wracało to do mnie w myślach, jednak za każdym razem odkładałem na kolejny sezon mówiąc sobie, że nie jestem jeszcze gotowy. Aż pojawił się sezon totalnie odmienny, w niczym nie przypominający poprzednich. Wirus COVID-19 nieźle namieszał także i tutaj.
Zapisałem się z nadzieją, że pobiegnę choć ten jeden bieg. Jednak w połowie czerwca pojawiła się informacja od organizatora, że dyrekcja Karkonoskiego Parku Narodowego zakazuje do końca roku jakichkolwiek imprez sportowych. Kiedy ujrzałem tą informację zrobiło mi się bardzo smutno i przykro. Organizatorzy festiwalu tak łatwo się jednak nie poddają i oczywiście przygotowali protest i odwołanie. Tydzień później podczas rozmów obie strony doszły do porozumienia. Widzimy się we wrześniu – napisali organizatorzy. Bardzo mnie ucieszyła ta wiadomość jednak do ostatniej chwili czułem lekką niepewność.
Trenowałem pod ten bieg – niejednokrotnie były one bardzo wykańczające, ale przecież 72 km i 3500 m przewyższenia to nie niedzielny spacerek. Czas, jak to z nim zazwyczaj bywa, bardzo szybko przeleciał i zanim się spostrzegłem była już końcówka sierpnia, a co za tym idzie ostatni tydzień treningowy, by tuż przed zawodami zdążyć się zregenerować.
Ostatnie długie wybieganie przy pięknej pogodzie.
Tydzień przed startem to zawsze u mnie duże podniecenie wymieszane z delikatnym stresem, pakowanie, bardziej przemyślane odżywianie i nawadnianie. Tym razem moja lista rzeczy, które zabieram w Karkonosze zajęła 5 stron A4. No cóż, lubię być przygotowany na wszystko i później biegnę obładowany niczym nosicze w Tatrach.
W końcu nadszedł wrzesień i chwile później piątek 5 września. Budzę się o godzinie 6, patrzę przez okno – całkiem przyjemne niebo.
Po śniadaniu pakujemy się do auta i ruszamy – kierunek Karkonosze 🙂 Ekipa w składzie – Ania (żona i niezawodny driver), Maja (córka – 4 letni górski miś), Basia (teściowa – która zawsze pamięta, że musi być placek), no i ja. Po kilku kilometrach znak Chojnik, zaskoczony pytam czy już jesteśmy na miejscu 😉
W oddali majaczą Karkonosze
Kiedy z oddali zaczynają wyłaniać się szczyty na wszystkich twarzach pojawia się jeszcze większy uśmiech. Co z tego, że pokryte są gęstą warstwą chmur.
Zarówno z odebraniem pakietu jak i hotelem musimy jeszcze chwilę poczekać dlatego też szwendamy się trochę po Karpaczu. Odwiedziliśmy niesamowite muzeum „Karkonoskie Tajemnice”, a później Maja z mamą zaliczyły przejazd na torze saneczkowym. Czas nam szybko zleciał i pora rozlokować się w hotelu, do którego prowadziła wąska, kręta droga na szerokość jednego auta. Po wstępnym rozpakowaniu zacząłem rozkładać rzeczy, które zabieram na zawody. Byłem przygotowany na każde warunki pogodowe. Kiedy już skompletowałem zawartość przepaku udaliśmy się po odbiór pakietu startowego. Miasteczko zawodów tętniło życiem. Przed wejściem na teren miasteczka każdy miał obowiązkowo sprawdzaną temperaturę, która została wpisana do formularza startowego. Bardzo sprawnie odebrałem pakiet i koszulkę, by chwilę później zostawić w worku rzeczy na przepak.
Wszystko się zgadzało, bieg Chojnik odbywał się w okolicy Zamku Chojnik, hotel Chojnik także pięknie się prezentował. Do tego po przekroczeniu głównych drzwi hotelu stała klatka, a w niej króliczek. Nie było innej opcji, żeby Maja się nie przywitała z króliczkiem Mają, by później jeszcze wielokrotnie ją odwiedzać.
Po odebraniu pakietu dokończyłem szykowanie ostatnich rzeczy na zawody. Z każdą chwilą w mojej głowie coraz bardziej buzowały emocje. Jutro pobudka bardzo wcześnie, a ja nie mogę zasnąć. Zanim poszedłem spać zjadłem porządną porcję makaronu i po raz kolejny patrzyłem na profil trasy. Na każde zawody zabieram maskotkę Mai na szczęście. W tym roku Maja mnie zaskoczyła i sama z siebie pozwoliła mi zabrać jej Kłapouszka. Chyba zrozumiała jakie to dla mnie ważne i ile siły mi on daje biegnąc razem ze mną. To trochę tak, jakby moi bliscy byli tam ze mną. Oczywiście w myślach zawsze są ze mną i dodają mi niezłego kopa.
Pobudka – czas się ruszyć
Kiedy smacznie spałem, z drugiego końca pokoju nagle rozległ się przeraźliwy dźwięk mojego budzika – dochodzi 3 godzina. To będzie mój pierwszy start w zawodach w ciemnościach. Start będzie interwałowy, dlatego każdy zapisywał się na godzinę, w której chce wystartować z dokładnością do 10 min w przedziale między 4:30 a 5:00 nad ranem. Ja miałem wpisany start o 4:40. Pomimo tak wczesnej godziny musiałem coś zjeść i o dziwo wcisnąłem kilka kanapek z dżemem truskawkowym.
W okolicach 4 obudziłem mojego aniołka i ruszaliśmy na miejsce startu. Kiedy wyszliśmy z hotelu spojrzałem w niebo i ledwo widoczny księżyc, który przykryła gęsta warstwa chmur. Tak naprawdę wszystko zależy od wiatru, ale na ten moment nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Ale w przecież bardzo lubię deszcz i w końcu po coś w wyposażeniu obowiązkowym znalazła się kurtka przeciwdeszczowa.
Rozgrzewka i pełna gotowość do startu
Gdy dojechaliśmy na miejsce startu sporo biegaczy się już rozgrzewało i chwilę później ustawiali się w odstępach do startu. Zawodnicy ruszali w 10 sekundowych odstępach. Ja także zacząłem się rozgrzewać, bo za chwilę moja kolej. Ale zanim ustawiłem się do startu czekałem w innej kolejce – do zdjęcia. Fotograf Filip Basara rozstawił się z przenośnym studio i każdemu robił fotkę tuż przed startem. Po chwili stałem już skupiony, w oddali widziałem tykający zegar, który odliczał nieuniknione. Kiedy wystartowałem Ania mi krzyczy żebym włączył czołówkę. Z tego wszystkiego kompletnie zapomniałem, że jest ciemno. Wystartowałem o 4:42.
Ruszyłem bardzo spokojnie nie zwracając uwagi na innych biegaczy. Odcinek asfaltowy bardzo szybko zmienił się w leśną ścieżkę, która z każdą chwilą pięła się coraz bardziej w górę. I pomimo, że biegłem z niewielką intensywnością moje łydki nieźle mnie paliły. Dopiero gdzieś po 3 km mięśnie się dobrze rozgrzały i było już ok. Pomimo ciemności czołówka pięknie mi oświetlała drogę, poza tym zarówno przede mną, jak i za mną znajdowali się inni zawodnicy, których oświetlenie wskazywało drogę.
Za drzewami pięknie migotał księżyc, który rozświetlając niebo dodawał tej ciemnej ścieżce uroku. Początkowo myślałem, że kiepsko będę widział oznaczenia, jednak nie było z tym żadnego problemu, poza tym organizator zadbał o to, by na taśmach zawiesić odblaski, które pięknie odbijały światło naszych czołówek. Patrząc jednak z boku w lesie było bardzo ciemno. W międzyczasie kontrolowałem zegarek, ale nie pod kątem tempa czy tętna, ale czasu. Znając moje problemy żołądkowe na zawodach ultra musiałem jeść i pić z zegarkiem i tak dokładnie co 10 min 2-3 łyki płynów, a co 30 min coś przekąsić.
Po niecałej godzinie biegu mrok zamienił się w dzień i czołówkę można było już wyłączyć. Patrząc w niebo na twarzy pojawił się jeszcze większy uśmiech. Nocne i ciemne chmury przewiał wiatr i pięknie zaczynało się przejaśniać.
Pierwszy punkt: Trzy Jawory – 10 km
Kilka minut po 6 zameldowałem się na pierwszym punkcie, był to 10 km trasy. Zjadłem 2 kawałki pomarańczy i arbuza, spakowałem czołówkę, która była już zbędna i ruszyłem dalej. Teraz przed nami jedno z większych podejść na trasie. 5 km podejścia na Przełęcz Pod Śmielcem, będzie co robić. Ale pogoda wręcz wymarzona, także do boju.
Z każdą minutą trasa odkrywa przed nami coraz piękniejsze widoki, pnę się wyżej i wyżej, a na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Uśmiecham się do siebie i do innych mijanych na drodze biegaczy. Cudowne uczucie móc przemierzać tak piękną trasę i cieszyć się super widocznością.
Podbieg ciągnie się, ale już w oddali widać szczyt. Po dobrej godzinie dobiegam do szczytu, a chwilę później zatrzymuję się na kolejnym, który położony jest nieco niżej – Śląskie Kamienie 1417 m n.p.m., jest to także nazwa grupy skalnej znajdującej się na wierzchołku. W międzyczasie przystaję na skale, która leży na granicy Polsko Czeskiej.
Po drodze krótkie rozmowy z innymi biegaczami i tak poznaję Łukasza, który jak się po chwili okazuje jest także z Poznania, a żeby było śmieszniej mieszka kilka ulic ode mnie. Także prawie jak sąsiad. Jeszcze wielokrotnie mijamy się i spotykamy na trasie.
Po mocnym podejściu pojawia się mocny zbieg, początkowo asfaltowa ścieżka biegnie płasko, ale z czasem jej nachylenie gwałtownie wzrasta i zbiegając nabieram coraz większej prędkości, aż trudno się zatrzymać. W takim wypadku hamowanie nie jest wskazane, gdyż jeszcze bardziej obciąża nasze mięśnie i stawy, dlatego puszczam się w miarę możliwości luźno. Ostry zbieg na szczęście nie jest zbyt długi i po chwili mięśnie mogą trochę odpocząć na wypłaszczeniu. Po około 3h biegu na zegarku pojawia się komunikat, że pozostało jeszcze 1h pracy baterii. Jestem w szoku, bo przecież wieczorem naładowałem go na full. Decyduję się na wyłączenie GPS i pozostawienie samej godziny, która jest mi niezbędna do kontrolowania częstotliwości posiłków.
Drugi punkt: Schronisko Odrodzenie – 24 km
Po zbiegu kolejne podejście, ale już nie tak wymagające, które doprowadza mnie do Schroniska Odrodzenie na Przełęczy Karkonoskiej. Jak zwykle wciągam arbuza, to mój ulubiony owoc na zawodach – przyjemnie orzeźwiają. Po dolewce wody do bukłaka i rozpuszczeniu tabletek z izotonikiem ruszam w dalszą drogę. Teraz już bez wiedzy o tętnie, tempie czy ilości pokonanych kilometrów. Ale za to bez spiny biegnę na samopoczucie.
Pogoda wyśmienita choć na otwartej przestrzeni w górnych partiach trochę chłodek, dlatego ubrałem wiatrówkę i od razu komfort cieplny dużo większy. Nieważne w którą stronę bym się nie obejrzał wszędzie przepiękne panoramy szczytów i bezkresnych zielonych łąk. Mija godzina i docieram do kolejnej formacji skalnej, która położona jest na bardzo turystycznym szlaku, mowa o Słoneczniku. Tutaj wolontariusze kierują nas w dół.
Piękne widoki doprowadzają mnie do niezwykłego Schroniska Samotnia, które jest położone nad Małym Stawem. Jeszcze nie było mi dane tam nocować, ale już samo przebywanie w tym miejscu jest niezwykłym doznaniem. Jak zapowiadali organizatorzy, na trasie pojawiają się oznaczenia w miejscach gdzie występują rzadkie i niezwykłe zwierzęta. Tuż przy Samotni gniazdują Czeczotki – jest to niewielki wędrowny ptaszek. Jednak pomimo rozglądania się nie wypatrzyłem żadnej sztuki.
Spory odcinek biegnę z kolegą, którego także poznałem na trasie. Tym razem jest to Rafał z Warszawy, który przyjechał tu także z rodzinką. Żeby było ciekawiej, żona Rafała biegnie tą samą trasą, jest jakąś godzinę za nami, natomiast syn jest wolontariuszem i czeka na Nas na mecie z medalami. Także bardzo aktywna rodzinka.
Z Samotni podchodzimy pod górę i po chwili docieramy do kolejnego schroniska, tym razem jest to Strzecha Akademicka, również pięknie położone schronisko – w tym już nocowałem 🙂 Po ominięciu schroniska widzę kiwającego do nas fotografa, który wskazuje nam kierunek biegu mówiąc 5 km w dół do Karpacza. Przez krótką chwilę biegniemy pięknym trawersem, by po chwili odbić i zacząć zbiegać po kamieniach. Kolega trochę zwolnił, a ja cisnę ile się da, ale nie jest to łatwe.
Z czasem nachylenie rośnie jeszcze bardziej i nabieram prędkości, w końcu dobiegam do szerokiego, szutrowego odcinka, przez który przebiegają poprzeczne rynienki. Tutaj jest już naprawdę duże nachylenie. Puszczam się luźno dając zrobić swoje grawitacji. Turyści, których mijam patrzą na mnie jak na wariata, bo biegnę jak szalony w dół, co chwilę przeskakując rynienki. Myślę, że jak w tym momencie chciałbym się zatrzymać to mógłbym zaliczyć niezłą glebę. Nie powiem, że nie miałem strachu w oczach, ale mimo to nie zatrzymywałem się i biegłem tak długo, aż się nie skończył ten szybki odcinek.
Po jakimś czasie wbiegam do Karpacza, tutaj nadal droga biegnie w dół, ale dość mocno zwalniam i nawet momentami przechodzę do marszu. Czuję, że mocno mnie wymęczył ten zbieg. Zbiegając chodnikiem w pewnym momencie inny fotograf wyskakuje z pobocza krzycząc, że mamy biec tędy po czym mówi, żebyśmy uważali bo płynie tędy woda. Te słowa tak mnie zdekoncentrowały, że w tej samej sekundzie zaliczam glebę właśnie na trawie 🙂
Trzeci punkt: Karpacz Leśniczówka – 38 km
Mam już prawie 6h w nogach, a to dopiero połowa trasy, ale i tak jestem bardzo zadowolony. Póki co nie mam żadnych problemów żołądkowych i nie mam także kryzysów i problemów wydolnościowych. Ale teraz czuję, że na tym ostatnim, najdłuższym zbiegu na całej trasie przesadziłem. Mocno czuję czwórki – nieźle je zajechałem.
Na tym punkcie jest przepak – coś dla mnie kompletnie nowego na trasie. Podchodzi do mnie mała dziewczynka i pyta czy mam przepak, odpowiadam, że tak. Po czym po chwili przynosi mi worek z moim numerem. Robię sobie dłuższą przerwę, ustawiam się w kolejce za zupką – liczyłem na pomidorową, ale rosół z warzywami też był niezły. Na górze nieźle wiało, tutaj za to mega upał. Wcinam zupkę, przebieram się, dopakowuję coś do jedzenia. Butów i skarpetek nie zmieniam.
Na każdym punkcie piszę do mojej Ani smsa, żeby wiedziała gdzie jestem i jak mi idzie. Chwilę po jego wysłaniu dzwoni z pytaniem czy jeszcze jestem. Po chwili biegną – zrobili mi mega niespodziankę. Mocno się wyściskaliśmy, co oczywiście dodało mi sporo energii na dalszą część trasy 🙂 Na punkcie spotkałem się ponownie z Łukaszem i Rafałem. Tak to jest w długich biegach, że ludzie się mijają i wielokrotnie na siebie trafiają. Po najedzeniu się pyszną zupką i spakowaniu wszystkiego wykorzystałem okazję, że jest leśniczówka i skorzystałem z toalety – ale ulga.
Pożegnałem się z rodzinką i ruszyłem w dalszą drogę. Tym razem czekał na nas największy podbieg na całej trasie, a raczej podejście, bo nie wyobrażam sobie tego podbiegać. Ludzie z elity na pewno tu biegną, co jest dla mnie jakąś abstrakcją. Kiedy tylko ruszyłem i zaczynałem stopniowo się wspinać, póki co jeszcze na niewielkim nachyleniu, czułem, że moje nogi naprawdę są zajechane. A nachylenie z czasem się zwiększało.
Dogoniłem Rafała, a może to on mnie dogonił, już sam nie wiem jak to było. W każdym razie długo i mozolnie podchodziłem sam wspomagając się oparciem rąk na udach. Przy dużym nachyleniu dodatkowo czułem nasilający się ból w odcinku lędźwiowym. Jednak pomimo dyskomfortu krok za krokiem posuwałem się do przodu. Po drodze krótkie pogawędki z młodymi turystami, którzy jak się po chwili okazało także są biegaczami górskimi.
Z Rafałem robimy sobie krótką przerwę na kamieniu – w oddali już widać szczyt, także wstajemy i walczymy dalej z podejściem. W końcu docieramy do Domu Śląskiego, na którym kończy się to ciężkie podejście. Dalej trasa prowadzi nas czerwonym szlakiem. Tu spotykam chłopaka, który jedzie sobie rowerem, a gdy z uwagi na wielkie kamienie się nie da, to prowadzi. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że przyjechał tu kibicować kumplowi, który startuje na dystansie Ultra (czyli 102 km). Jeździ po trasie i go szuka i w końcu go znalazł 🙂
Przystaję na moment i podziwiam z góry schroniska, które mijaliśmy kilka godzin temu. Teraz widać jakie odległości pokonujemy na takich zawodach. Ta przestrzeń i ogrom gór to coś niesamowitego. Staram się cały czas biec, wykorzystując względnie płaski odcinek.
Pomimo, że teren nie jest teraz wymagający to strasznie się ciągnie i wydaje się, że już 2 km wcześniej powinien być kolejny punkt to nawet nie widać go w oddali. Ale po mniejszych i większych zbiegach i podbiegach w końcu docieramy do punktu.
Czwarty punkt: Schronisko Odrodzenie – 50 km
Po raz drugi lądujemy na tym punkcie żywieniowym, tym razem leży on na powrotnej pętli. Zaliczam kolejny ciepły posiłek – teraz wjechała pomidorowa – pychota. Uzupełniam płyny i po chwili pojawia się ponownie Łukasz. Chwilę rozmawiam z fotografem Piotrem Dymusem, którego wielokrotnie zdjęcia oglądałem w Internecie, ale oczywiście na żywo nie miałem okazji spotkać i poznać. Zawsze podziwiam ich i nie chodzi tu o piękne zdjęcia, bo to jest oczywiste, ale za to, że potrafią tak sprawnie się przemieszczać na trasie, by uzyskać jak najfajniejsze kadry. No i za ich wytrwałość, bo wielokrotnie siedzą w ciężkich warunkach pogodowych na trasie tylko po to, by zrobić nam zdjęcie.
Najedzeni ruszamy dalej z Rafałem, kawałek cofamy się i odbijamy w dół. Chwilę później niebo przykrywa gęsta warstwa chmur, a z oddali słychać niefajne pomruki. Po chwili zaczyna lać, a także słychać grzmoty. Odruchowo zaczynam liczyć. 3 sekundy – czyli jakiś 1km od nas jest burza, to całkiem blisko, ale biegniemy dalej. Po godzinie burza ucichła i zaczyna się przejaśniać. Góry w deszczowej aurze również mają w sobie wiele uroku – stają się bardziej mroczne i tajemnicze. W dalszej części biegu ponownie pojawia się błękitne niebo.
W drodze do kolejnego punktu biegniemy w kilka osób rozmawiając o różnych biegach, wyzwaniach, a nawet butach. Już od jakiegoś czasu nie cisnę, z uwagi by nie przesadzić i nie nabawić się kontuzji. Mam sporo zapas czasu także jeśli nic niespodziewanego się nie wydarzy spokojnie zmieszczę się w limicie. Docieramy w końcu do ostatniego punktu na trasie.
Piąty punkt: Droga pod Reglami – 65 km
Do mety zostało już tylko 7 km. Zjadam arbuza, pomarańcze, uzupełniam płyny. Po chwili przybiega na punkt Rafał, szybko się ogarnia i rusza, ja chwilę za nim. W momencie kiedy rusza znowu zaczyna padać i to znacznie intensywniej niż poprzednio, ale tym razem bez grzmotów. Wyciągam po raz kolejny kurtkę i biegnę goniąc Rafała.
Choć biegł bardzo wolno trochę mi zajęło zanim dobiegłem do niego. Dalej biegniemy razem, małymi kroczkami posuwamy się do przodu. W końcu dostrzegam kamienne schody i od razu sobie przypominam jak któryś z biegaczy o nich mówił. To musi być zamek Chojnik. Czyli jesteśmy już bardzo blisko mety.
Po chwili zaczyna się zbieg, trochę po wielkich kamieniach i skałach, a z czasem pojawiają się wysokie stopnie, pomimo chęci i siły nie mogę zbiegać szybko ze względu na mocno wymęczone uda. Rafał troszkę zwolnił i został w tyle. Po chwili słyszę krzyki – to musi być meta. Dzwonię do Ani, że już jestem blisko. Kiedy wybiegam na asfalt spotykam chłopaków z którymi biegłem wcześniej. Chciałem z nimi pocisnąć na koniec, ale jakoś niechętnie. Więc jak zwykle u mnie mocno przyspieszam pędząc na metę.
Meta – 72 km (chociaż z tego co mówili inni wyszło jakieś 2,5 km więcej)
Maja skacze z radości kiedy widzi mnie wbiegającego na metę. Ale zanim ją mocno przytuliłem jestem proszony do kolejnego zdjęcia, jak się później okazuje to ten sam fotograf, który robił nam zdjęcia na starcie.
Na mecie zawsze są duże emocje i wzruszenie. Ania kiedy mnie zobaczyła mówi, że wyglądam jakbym w ogóle się nie zmęczył. Rzeczywiście kondycyjnie było całkiem nieźle, ale nogi mam takie ciężkie, że później miałem problem z chodzeniem – szczególnie schodząc po schodach.
Metę przekroczyłem z czasem: 13:30:17.55. Szału nie ma, ale wewnętrznie jestem bardzo zadowolony. Zresztą, nie to jest dla mnie najważniejsze w bieganiu po górach. Głównie ścigam się sam ze sobą, delektuję się tym, co spotkam na trasie – a było co podziwiać. Nawodniłem się, zjadłem i poszedłem spać.
Jak się później okazało, zdjęcie na stracie i na mecie były projektem PRZED / PO stworzonym przez fotografa Filipa Basara – efekt jego pracy możecie podziwiać poniżej.
foto: Filip Basera
Regeneracja
Na drugi dzień nie byłem w stanie chodzić po wielkich górach więc pojechaliśmy w Góry Izerskie i wjechaliśmy na szczyt kolejką. W schronisku Na Stogu Izerskim zjadłem trzy porcje przepysznych naleśników z serem, a później poszliśmy na piękny spacer. W pewnej chwili zapomniałem o zmęczeniu nóg i goniłem się z Mają skacząc po kamieniach.
A s
Sam medal stworzony zpstał z przetworzonych podczas recyklingu nakrętek, co sprawiło, że każdy był unikatowy – super pomysł.
W mojej ocenie, był niezwykły i bardzo wymagający bieg. Malownicza trasa, która z jednej strony dawała nieźle w kość, a z drugiej pokazywała najpiękniejsze miejsca w Karkonoszach.
Dziękuję przed wszystkim mojej rodzinie, która zawsze mnie wspiera, Łukaszowi za wsparcie treningowe, Ewie za polecenie tego pięknego biegu i wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki. Dziękuję też organizatorom za organizację na najwyższym poziomie. A także za fajne towarzystwo na trasie.
To było piękne wyzwanie wypełnione pięknymi doznaniami.