Chojnik Ultra – pierwsza setka w górach

W tym roku poza Rzeźnikiem nie planowałem innych startów. Jednak jakoś podświadomie czułem, że jeszcze coś trzeba pobiec w tym sezonie. Padło na Chojnik Ultra – czyli najdłuższa trasa jaką oferuje Chojnik Karkonoski Festiwal Biegowy.

Na zawody zapisałem się na początku sierpnia. Miałem więc miesiąc na przygotowanie się do, najdłuższego do tej pory, biegu w moim życiu. Przewyższenia miały być niemałe – na 102 km 5000 m przewyższenia. A co najważniejsze, będzie to moja pierwsza setka – także na pewno będzie ciekawie. Nie musiałem zaczynać przygotowań od zera, bo większą część pracy już wykonałem przygotowując się do Biegu Rzeźnika.

Ruszamy w Karkonosze

Po godzinie 7 startujemy z Leszna. Tym razem Ani coś wypadło i po raz pierwszy nie będzie mi towarzyszyła na zawodach. Ale będzie Maja i moja mama, także będę miał mentalne wsparcie. Świadomość, że ktoś bliski czeka na mecie zawsze dodaje siły.

Początek trasy nie zapowiadał fajnej pogody, kiedy tylko wyjechaliśmy z miasta z każdej strony otoczyła nas dość gęsta mgła.

Kilka godzin później sytuacja zmieniła się całkowicie. Mgła zniknęła, niebo się przejaśniło, wyszło słoneczko, które pięknie oświetlało otaczające nas łąki, pola i lasy. Zapowiada się cudowny dzień.

Sky Walk w Świeradowie-Zdrój

Z uwagi, że biuro zawodów było otwierane dopiero o godzinie 16:00 mieliśmy sporo czasu. Dlatego zamiast jechać do Sobieszowa, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, udaliśmy się do Świeradowa-Zdrój. Czyli jednak nie Karkonosze, a Góry Izerskie. Tutaj czekała nas bardzo przyjemna atrakcja. Sky Walk – wznosząca się nad miastem Świeradów-Zdrój wieża widokowa, na której szczyt zaprowadzi Cię piękna ścieżka spacerowa. A na szczycie tej niezwykłej konstrukcji położonym na 62 metrach poza niezwykłymi widokami czekają inne atrakcje.

Po dojechaniu na miejsce ruszyliśmy w kierunku wieży polecaną przez miejscowych polną ścieżką. Z parkingu chwilę asfaltem, a dalej wzdłuż stoku narciarskiego malowniczą ścieżką. To był też idealny czas, by coś przekąsić. Już na początku ścieżki widać było w oddali wznoszącą się wieżę.

Po 20 min spacerowego tempa doszliśmy pod wieżę. Konstrukcja robi wrażenie, zwłaszcza to, co jest na jej szczycie. Już widzę jak Maja będzie tam szaleć 🙂

Nachylenie ścieżki jest tak delikatne, że nieomal ma się wrażenie jakby szło się po płaskim. Jest to podyktowane tym, by każdy mógł dotrzeć na szczyt. Rodzice z maluchami w wózkach, czy też niepełnosprawni na wózkach inwalidzkich. Jednym słowem atrakcja dla każdego. Długość ścieżki spacerowej wynosi 850m, więc dotarcie na wierzchołek wieży trochę trwa. Nam spokojnym tempem zajęło to ok 15 minut.

W drodze na szczyt czeka dla dzieci (i nie tylko) fajna atrakcja. Można sobie przejść jeden poziom w takim oto tunelu, który jest położony już na nie małej wysokości nad ziemią.

Po dotarciu na szczyt mamy przepiękne widoki na otaczające góry i miasteczka.

Jednak najfajniejszą atrakcją jest rozwieszona na samej górze siatka, która wielu przebywających tam ludzi paraliżowała. Maja nie miała problemu z tym, że jest ona rozwieszona 60 metrów nad ziemią, ja podobnie. Świetnie się bawiliśmy.

Była tam też inna atrakcja, ale już dla starszych dzieci czy dorosłych. Mianowicie można było z samej góry zjechać rurą – taką gigantyczną zjeżdżalnią. Zjazd z samej góry zajmuje 25 sekund, więc całkiem długo się śmiga. Bardzo chciałem zjechać, ale nie wiedziałem jak się zachowa moje ciało, czy sobie czegoś nie poobijam po drodze. A w nocy przecież startuję w bardzo długim biegu.

Po zejściu udaliśmy się na pobliską polanę, by ponownie coś przekąsić. Tutaj także mieliśmy piękny widok na góry i pasące się tuż za płotem owce.

Kierunek Sobieszów

Przed godziną 15 docieramy do Sobieszowa i naszego miejsca noclegowego, które cudem trafiłem. Znalezienie noclegu miesiąc przed zawodami i do tego w bliskiej odległości od startu było nie lada zadaniem. Miałem dużo szczęścia i trafiłem na pokój położony 1 km od miasteczka zawodów.

Po wstępnym rozlokowaniu, udaliśmy się na obiad. Poszukiwania lokalu nie trwały zbyt długo. Niecałe 100 m od naszego noclegu znajdowała się przyjemna pizzeria. Mama z Mają zjadły pizze, a ja oczywiście makaron i kilka kawałków pizzy, które dziewczyny zostawiły.
Przy sąsiednim stoliku siedzieli Państwo – wystarczyło spojrzeć na to co jedzą (makaron), a później na buty i od razu domyśliłem się, że także startują.

Odbiór pakietu

Najedzeni ruszyliśmy spacerkiem w kierunku miasteczka zawodów. Transgraniczne Centrum Turystyki Aktywnej położone u podnóża Zamku Chojnik. To tutaj znajduje się całe serce zawodów – zarówno start, jak i meta. Kiedy tam dotarliśmy, miejsce to oczywiście tętniło życiem. Kolejki przy odbiorze pakietów, w sklepiku z koszulkami i nie tylko.

W kolejce po pakiet rozpoznałem parę, która siedziała obok nas w pizzerii. Pani leci półmaraton, a Pan stówkę. Mama w tym czasie poszła z Mają rozglądnąć się po okolicy i przy okazji kupiła sobie kilka koszulek. Spotkałem też Kubę, a raczej on mnie rozpoznał w tym tłumie. Z Kubą znamy się z Body Work – jest tam trenerem – szczerze polecam to miejsce w Poznaniu. Ciekawe jakie w tym roku będą medale. Zeszłoroczne powstały z recyklingu.

Po odebraniu pakietu poszliśmy z Mają pobuszować na placu zabaw, ale po chwili znudziły się jej huśtawka i inne atrakcje i zachciała siłowni.

Wracając z pakietem do domu spotkałem kolegę z treningów na Cytadeli – on także startuje na 100 km. W zeszłym roku był wolontariuszem na trasie – stał i nawigował biegaczami. Wtedy też się spotkaliśmy.

Po drodze zahaczyliśmy o potok Wrzosówka, który przepływa przez Sobieszów.

Ostatnie szykowanie i pora spać

Wróciliśmy około 18:00 – naszykowałem wszystko co potrzebne na start. Zjadłem jeszcze trochę węgli i około 20:00 próbowałem się położyć. Niestety trudno było zasnąć o tej godzinie. Tak szczerze to nie wiem czy w ogóle zasnąłem czy tylko mi się to wydawało. Jednak myślę, że spałem około 2h pełnego snu.

Pobudka i start

Wybiła północ i zadzwonił budzik. Szykuję owsiankę oraz kanapki z dżemem. Ubieram się, toaleta i ruszam na start. Nie do końca wiedziałem jak się ubrać o tej godzinie, ale jak się szybko okazało bluza z wełny merino, w której biegłem Rzeźnika, okazała się strzałem w dziesiątkę. Jestem w szoku, że po północy jest tak ciepło.

W drodze na start ponownie spotkałem Andrzeja, który jak się okazało też nocował w tej samej miejscówce, co my. Na trasie raczej się nie spotkamy – to zaprawiony już biegacz, który jest znacznie szybszy ode mnie.

Po dotarciu na miejsce jeszcze raz zaliczyłem toaletę przed startem, szybka rozgrzewka i udaję się na linię startu. W tym roku nie startujemy pojedynczo, tylko jest to wspólny start.

Ostatnie odliczanie i ruszamy ku nowej przygodzie 🙂

Początek jest bardzo ważny i nie można ślepo puścić się za tłumem, w którym zawsze znajdą się bardzo mocni zawodnicy. Oni już od pierwszych metrów ruszają względnie ostro. Podobnie jest z jedzeniem i piciem – trzeba tego bardzo pilnować na całej trasie, nie mniej początek jest kluczowy. Inaczej możemy spotkać się z tzw. ścianą, która będzie bardzo trudna do pokonania.

Na pierwszym, 17-kilometrowym odcinku czeka nas wspinaczka na Wysoki Kamień, w którego okolicy znajduje się pierwszy punkt żywieniowy. Po około 30 minutach wspinaczki z oddali widać widać blask światła.

Jak się po chwili okazało rozstawił się tam jeden z fotografów, a dalej kolejni. Wśród nich był fotograf z BIKE Life, który zrobił mi zdjęcie.

Wysoki Kamień – 17 km

Po niecałych 3h docieram do pierwszego punktu żywieniowego. Jak to na Chojniku, jest on wypasiony na maksa. Jednak pomimo wielu łakoci nie zabawiam tu zbyt długo. Dolewam płyny, kilka owoców, rodzynki, żurawina i żółty ser do kieszeni na drogę. Wolontariusze jak zwykle w dobrych humorach zagrzewają nas dobrą energią do dalszej drogi.

Mam nadzieję, że do kolejnego punktu wystarczy mi 1 litr płynów. Przed nami najdłuższy odcinek na całej trasie – blisko 25 km. Nie za długie podejście na Wysoki Kamień, a dalej chwilowe wypłaszczenie, a później zbieg. Po jakimś czasie w oddali, za drzewami znika biegacz, a raczej światło jego czołówki, za mną także nikogo nie widzę. Biegnę samotnie, jak to często bywa na długich biegach. Jest godzina 4:11 – spoglądam w górę i widzę pięknie rozgwieżdżone niebo. To będzie piękny dzień.

Wybiegam z lasu na jakiś asfaltowy parking, z oddali widzę mocne światło czołówki. To wolontariusz daje mi znaki, gdzie mam biec dalej. Biegnę chodnikiem w kierunku wejścia na szlak do Wodospadu Kamieńczyka.

Zaczyna się kolejna wspinaczka, tym razem będzie to bardzo długie podejście. Krok za krokiem posuwam się do przodu. Coraz głośniej słyszę szum wody, chyba jestem blisko Wodospadu Kamieńczyka. Za plecami dostrzegam zbliżające się światło czołówki. Dogania mnie biegacz. Przez jakiś czas idziemy razem miło rozmawiając. Dochodzimy do odcinka prowadzącego na Halę Szrenicką, a dalej na Szrenicę. Z czasem robi się coraz bardziej stromo, jednak podłoże to równa kostka, także idzie się bardzo sprawnie.

Zaczyna świtać, wyłączamy czołówki. Idealnie czyste niebo, na którym pięknie błyszczy księżyc. Chwilę później budzące się słońce zaczyna malować niebo.

Zatrzymuję się na chwilę, by wyjąć kanapkę z żółtym serem. Kolega poszedł na przód. Mijam najpierw schronisko na Hali Szrenickiej, a po jakimś czasie z lewej strony Schronisko na Szrenicy. Nie skręcam jednak w czarny szlak, tylko dalej podążam czerwonym. To było męczące podejście, pomimo tego, że to jeszcze nie koniec, to na chwilę się wypłaszcza.

Jest równo 6 rano, mijam skałki nazywane Trzy Świnki. Pogoda jest cudowna – w zasięgu wzroku widzę w oddali jednego biegacza, jest cicho i przyjemnie.

Teren zaczyna się ponownie wznosić, czas na kolejne podejście – jak to w górach. Cały czas oznaczenia biegną wzdłuż czerwonego szlaku kierując mnie w stronę Śnieżnych Kotłów. Bezchmurne niebo odkrywa przede mną piękne widoki. Za moimi plecami na stokach Szrenicy pięknie położone Schronisko Szrenica.

W końcu nadchodzi ten moment kiedy poczułem chłodne poranne powietrze, do tego stopnia, że wyciągam rękawiczki bo zmarzły mi ręce. I kolejna tabliczka pozostawiona przez organizatora informująca o zagrożonych gatunkach, które występują w Karkonoszach.

W oddali wyłania się charakterystyczna stacja przekaźnikowa położona tuż obok Śnieżnych Kotłów. Pojawia się też biegacz, którego chyba trochę dogoniłem, ale nie będę teraz na siłę biegł pod górę, tylko po to, żeby się z nim zrównać.

Czas coś przekąsić – wyciągam żel i zaczynam go sączyć. Chwilę później widzę, że celuje do mnie fotograf z lufy. Jak się chwilę później okazało był to Rafał Bielawa. Na szczęście zrobił kilka i utrafił moment kiedy nie miałem nic w buzi. Dzięki za piękne zdjęcie 🙂

Szedłem trochę jak w transie i gdyby nie wolontariusz, który skierował mnie w lewo poszedłbym pewnie dalej czerwonym szlakiem przed siebie. Zatem odbijam w żółty szlak i zbiegam do Schroniska Pod Łabskim Szczytem. Póki co zbiega mi się całkiem dobrze, choć już czuję w nogach, a przede wszystkim w stopach przebyte kilometry po kamieniach.

Zbiegając mijam jednego biegacza, ale jest to ktoś inny niż przed chwilą, patrząc na kolor koszulki. Tymczasem zza szczytów wyłaniają się intensywne promienie słońca – jest pięknie.

Po 2 km zbiegu mijam schronisko, a tuż obok wolontariusz kieruje mnie ponownie w dół. Wpadam w czerwony szlak i tu zaczynają się schody 🙂 Zbieg od Śnieżnych Kotłów jest najdłuższym i najtrudniejszym zbiegiem na całej trasie. Po 30 minutach zostawiam ten piękny, ale jakże trudny teren za sobą. Nieźle mnie wymęczył ten odcinek. Czuję już chyba każdy mięsień w nogach.

Trzy Jawory – 41 km

Biegnę dalej w dół, ale teraz już przyjemną szeroką szutrową ścieżką. Niecałą godzinę później pojawia się upragniony punkt żywieniowy. Punkty żywieniowe na trasie dają nam biegaczom coś znacznie więcej niż tylko jedzenie i napoje. Przede wszystkim działają bardzo dobrze na psychikę, ponieważ dzielą ogromny dystans na mniejsze odcinki, które są znacznie łatwiejsze do przełknięcia dla naszej głowy. Poza tym przebywający tam wolontariusze zawsze dają pozytywnego kopa do dalszego biegu.

Co punkt to lepsze wypasy, tym razem wolontariusze oferują przepyszne tortille i do tego herbatka – niebo w gębie. Na punktach zawsze jest miło, ale trzeba ruszać w dalszą drogę. Między czasie chcąc rozpuścić sobie elektrolity w bidonie, połowa wyleciała mi na trawę, także bawiłem się w ich zbieranie. Zbiegliśmy mocno w dół więc teraz trzeba wrócić na górę, tym razem w kierunku Przełęczy Pod Śmielcem. Początkowo nie czuć nachylenia, ale z czasem wychodzimy z lasu i od razu widać co nas czeka. Choć nogi bolą, a zmęczenie się nasila piękna aura nie przestaje mnie zachwycać – a to dodaje energii. Tym razem Stacja Przekaźnikowa przy Śnieżnych Kotłach góruje wysoko nad nami.

Po dotarciu na szczyt krótkie wypłaszczenie i chwila wytchnienia przed kolejnym mocnym zbiegiem. Początek łagodny, ale z każdą chwilą nachylenie wzrasta i nabieram prędkości. Biegnę z dwoma kolegami, mimo obolałych nóg ciśniemy do przodu. Dalej kolejne podejście, jednak nie jest już takie mocne i docieramy do kolejnego punktu.

Przełęcz Karkonoska – 54 km

Zegarek jak zwykle dodaje 2 km, ale niezależnie od tego w nogach mamy już ponad 50 km, także jesteśmy w połowie trasy. Aż trudno uwierzyć bo czuję się jakbym już przebiegł co najmniej 70 km. Nie zabawiamy tu za długo, dolewam wody do softflasków, trochę arbuza, banan, herbata i lecimy dalej.

Teraz czeka nas niezbyt długie podejście pod Słonecznik. Przy takim zmęczeniu, każdy kilometr daje się we znaki. Po dotarciu do skałek w tłumie turystów jeden z sędziów spisuje nasze numery. Jeden z kolegów narzeka na kolano, więc przystają na chwilę – ja lecę powoli dalej. Zbiegając ze Słonecznika doganiam innego kolegę. Na tak długich biegach jest to częste, że wielokrotnie mijamy się na trasie. Czasem wystarczą 2 minuty dłużej na punkcie, albo akcja w krzakach i już kolega, z którym przed chwilą biegłeś znika w oddali. A po kilku czasem godzinach znowu go doganiasz.

Trochę przyspieszam zostawiając kolegę. Po zbiegu docieram na Polanę Kotki. Chwilę odpoczynku w marszu i lecę dalej. Teraz kolejne podejście pod Schronisko Samotnia. Jest to chyba najpiękniej położone schronisko w całych Karkonoszach. Ale żeby tutaj zamówić nocleg trzeba rezerwować z co najmniej półrocznym wyprzedzeniem.

Na każdym kroku tłumy turystów, ale nie ma się co dziwić, piękna pogoda, cudowne miejsca i widoki. To miło, że ludzie się ruszają i chcą obcować z naturą.

Z zeszłego roku pamiętam, żeby na zbiegu do Karpacza się oszczędzać, bo wtedy przesadziłem i leciałem w dół na złamanie karku, a później nogi nie miały już mocy, żeby zaliczyć jedno z największych podejść na trasie, które jest jeszcze przede mną. Także zaczynam na spokojnie.

Zbiegając spotykam dziewczynę, która biegnie z innym swoim kolegom. Po krótkiej rozmowie dowiaduję się, że w tym roku, to jest jej 15 start w ultra. I czasem startuje tydzień po tygodniu – niesamowite. Ja bym nie zdążył się dobrze zregenerować, po tak długim biegu. No ale każdy organizm reaguje inaczej na zmęczenie i ma swój czas na regenerację. Tak czy inaczej wielki szacun. Przez dłuższą chwilę biegniemy razem i pomimo, że nie lecimy mocno postanawiam jeszcze bardziej zwolnić, bo już naprawdę czuję wszystko w nogach.

Karpacz. Leśniczówka KPN – 68 km (przepak)

Po długim zbiegu wpadam do Karpacza i dalej biegnąc chodnikiem doganiam ich na odległość wzroku. O 14:05 melduję się na kolejnym punkcie, niecałą godzinę przed limitem.

Tutaj na spokojnie przebieram się w czystą koszulkę. Robię reorganizację tego co mam w plecaku. Na spokojnie zaliczam toaletę i zjadam przepyszny makaron z pesto. Wtedy wpadają moim znajomi z trasy. Jeden z kolegów, który na Słoneczniku miał problem z kolanem sobie odpuścił, drugi nie wie czy cisnąć dalej do mety. Ja natomiast wiem jedno, że niezależnie od tego czy zdążę do mety w limicie czy nie, to i tak biegnę do końca. W końcu robię to dla siebie, a nie dla medali, nie dla wyników – tylko dla własnej przyjemności.

Najedzony ruszam spokojnie w dalszą drogę, początkowo jest łagodnie. Z czasem jednak docieram do mocno kamienistego żółtego szlaku, który biegnie równolegle wzdłuż Potoku Łomniczka. Jest to chyba najcięższe podejście na całej trasie. Nauczony zeszłorocznym doświadczeniem oszczędzałem nogi na zbiegu do Karpacza, dlatego pomimo dużego już zmęczenia bardzo sprawnie podchodzę pod górę. Po jakimś czasie dogania mnie kolega, z którym jeszcze nie raz spotkam się na trasie.

Będąc już coraz bliżej spotykam koleżankę Kamilę, która z mężem i ze znajomymi schodzi z góry. Oboje śmigają ciężkie downhilowe trasy na rowerach, przy których mój wygląda jak hulajnoga. Chwilę się rozgadałem, ale czas ruszać w dalszą drogę. W nogach mam już sporo kilometrów i około 15 godzin w trasie.

Kiedy się już doczłapałem do Domu Śląskiego, gdzie zakończyło się to wymagające podejście przyspieszyłem mijając tłumy turystów. Doganiam jednego z kolegów, z którym się wcześniej spotkałem i biegniemy do kolejnego punktu razem. Po jakiś 3 km mogę podziwiać z góry to piękne miejsce, które kilka godzin temu mijałem z bliska.

Przełęcz Karkonoska – 81 km

Drugi raz wpadamy na ten sam punkt, ale tym razem czeka na nas przepyszna pomidorówka. Żołądek już nieźle wymęczony od tego całego jedzeniowego miksu, jaki mu dzisiaj dostarczyłem. Na szczęście obyło się bez wymiotów – choć na początku biegu było już do tego blisko. Nie zabawiamy tu zbyt długo, bo czas się mocno kurczy. Na punkcie przyłącza się do nas drugi kolega i ruszamy w dalszą drogę razem.

Wszyscy jesteśmy już bardzo mocno zmęczeni, ale ciśniemy w miarę możliwości ostro. W pewnym momencie czuję, że muszę zaliczyć ponownie krzaki. Chłopaki ostro prą pod górę. A ja niestety ponownie dwójeczka. Po chwili ruszam za nimi w pogoń. Nie mam już jednak tak dużo siły i nie jestem w stanie już ich dogonić.

W okolicy 87 km odbijam w lewo i po chwili zastanawiam się czy dobrze biegnę. Za mną nie ma nikogo, przede mną także. Mijają mnie turyści, więc pytam czy biegła tędy dwójka biegaczy. Odpowiadają, że tak, ale jakby bez przekonania. Wyciągam z plecaka mapę trasy dostarczoną przez organizatora. Niestety zapomniałem zabezpieczyć jej w woreczku jak pozostałe przedmioty i jest praktycznie nie do użytku. Cała rozmiękła od mojego potu. Trochę się zestresowałem, przecież Chojnik to najlepiej oznakowane trasy na jakich kiedykolwiek biegłem. Po kilku minutach słyszę, że ktoś nadbiega, uff. Nie jest łatwo, ale ciśniemy razem wzajemnie się motywując. Jeszcze trochę podejścia i długi zbieg do ostatniego punktu.

Zaczyna się ściemniać – wyciągamy czołówki. Bardzo szybko ogarnia nas ciemność, ale wybiegamy na szeroką szutrową drogę. Co zakręt mamy nadzieję zobaczyć punkt, jednak ciągle go nie ma. Chyba za tym kolejnym zakrętem będzie mówi Darek. No ale niestety nadal go nie ma. W końcu jednak widzimy z oddali światła – to musi być to.

Leśniczówka. Droga pod Reglami – 96 km

Jestem przeszczęśliwy – ostatni punkt na trasie. Podchodzę do baniaka z wodą chcąc sobie dolać, po czym młoda dziewczyna mówi – ja to zrobię. Wolontariusze pomimo zmęczenia, zimna zrobią dla nas wszystko, by choć trochę nam ułatwić i dać odpocząć. Wypijam herbatkę, łapię garść rodzynek i żółtego sera. Dowiaduję się, że za nami jeszcze ok 20 osób. Myślałem, że jesteśmy jednymi z ostatnich.

Kiedy jestem już gotowy odwracam się w poszukiwaniu kolegi, ale nigdzie go nie ma. Chłopak nie wytrzymał ciśnienia i pobiegł bez słowa dalej. Ale pamiętam jak mówił, że nie może się zbyt długo zatrzymywać, bo później ma problem z wystartowaniem – także całkowicie go rozumiem.

Do mety podobo 6-7km, także to już pikuś po takim odcinku w nogach. No nic, biegnę samotnie w ciemnościach do mety. Dzwonię do mojej mamy, która jak się okazuje czeka już od godziny z Mają na mecie. Maja za skarby nie chciała odpuścić i powiedziała, że musi być na mecie, mimo że już bardzo śpiąca. Mówię mamie, że jeszcze około 6 km i jestem, ale nie wiem ile mi to zajmie, bo jestem już bardzo zmęczony.

Mam jeszcze dobrą godzinę do 22:00 – czyli do limitu. Od punktu biegnę płaską szutrówką więc staram się biec dość szybko. Po 2 km zaczyna się podejście na Zamek Chojnik, ale jak się po jakimś czasie okazuje to nie było jeszcze to podejście. W końcu wylatuję na jakiś asfalt, którego kompletnie nie pamiętam z zeszłego roku. Ale przypomina mi się, że na odprawie była mowa o jakieś drobnej zmianie w końcówce trasy ze względu na wycinkę. Oznaczenia są, więc biegnę, ale trochę niepewnie.

W oddali widzę światła czołówek więc ucieszony biegnę w ich stronę. To dwie dziewczyny Kasia i Kamila, które podobnie jak ja są trochę zdezorientowane i mówią, że to chyba jakaś inna trasa. Po chwili pytamy chłopaków przejeżdżających na rowerach, w którą stronę na Zamek Chojnik. Mówią, że jest za naszymi plecami. Czyli jednak wszystko się zgadza, ale to kompletnie inna droga.

W końcu docieramy do znajomego z zeszłego roku miejsca, które jest właściwym podejściem na Zamek. Dziewczyny w zeszłym roku również leciały siedemdziesiątkę, więc podobnie jak jak miały dylemat czy dobrze biegniemy. Ostatecznie docieramy do zamku.

Do mety pozostało jakieś 2 km niełatwego zbiegu. Jest godzina 21∶49, także niewiele zostało czasu do limitu – 11 minut – trzeba się sprężać. Ruszamy. Początkowo po kostce – zaczynam przyspieszać. Dziewczyny zostały trochę w tyle, ale wiem, że są w dwójkę więc nie mam stresa. Tak naprawdę bardziej niż zmieszczenie się w limicie chciałem już przytulić Maję, która z utęsknieniem czeka na mecie od dłuższego czasu. Kiedy dobiegam do odcinka, gdzie zaczyna się robić bardzo stromo biegnę jeszcze mocniej. Jestem już bardzo blisko bo słyszę okrzyki z mety. Dzwonię ponownie do mamy, że za chwilę jestem. Wiem, że jestem w stanie zdążyć choć zostało do limitu dosłownie kilka minut.

I wtedy pada mi czołówka. Jest bardzo stromo, zero widoczności, bez czołówki nie ma szans tu zbiegać. Otwieram plecak i szukam zapasowych baterii – są. Jak na złość nie mogę wyjąć z plastikowej folii, w końcu wyciągam. Wkładam jedną i drugą, po czym trzecia gdzieś upada. Jakimś cudem ją odnajduję i zbiegam na maksa w kierunku mety.

Biegnąc z całych sił w kierunku mety orientuję się, że coś jest nie tak. Droga asfaltowa prowadząca do mety biegnie równolegle do tej, na której się znajduję. A od mety dzielą mnie jakieś drzewa i zarośla. Zawracam i rzeczywiście, przeoczyłem czerwoną taśmę. Zbliżając się do mety słyszę głośny doping, a także głos z wydobywający się z głośników “Radek czy nie Radek?”. Na metę wpadam 5 min po limicie. Medal i czapeczkę finishera wręcza mi moja 5 letnia córka Maja – jestem przeszczęśliwy. To niesamowite uczucie, być tu i teraz, przytulając małego niedźwiadka. Pomimo wielu przeciwności, obolałych nóg moja głowa ani na chwilę nie straciła ochoty dotarcia do mety.

Na mecie chwilę rozmawiam z prowadzącym, który jak się okazało jest także z Poznania. Kojarzyłem go oczywiście, ale początkowo nie mogłem sobie przypomnieć skąd. A przecież jest na każdym biegu Forest Run, organizowanym w Wielkopolskim Parku Narodowym. Rozmawiałem też z jednym z organizatorów – pytał mnie czy oznaczenia były w porządku na trasie, by na przyszłość coś poprawić. Wszyscy powinni się uczyć znakowania trasy od Chojnik Team. Tak się zagadałem, że zapomniałem poprosić moją mamę o pamiątkowe zdjęcie na mecie, więc nie mam żadnego. Ale czy to jest takie ważne? Najważniejsze są emocje i cała ta droga, którą przebyłem. Chwilę po mnie wpadają na metę wymęczone, ale szczęśliwe dziewczyny – wielki szacun.

Po szybkiej analizie zeszłorocznego biegu i tego doszedłem do jednoznacznej przyczyny tak obolałych nóg w tym roku. Nie spowodował tego dystans, czy też złe przygotowanie. Byłem dobrze przygotowany, mimo to w połowie drogi miałem ostro zajechane nogi. Zrobiłem jeden poważny błąd. Pobiegłem w biegu, gdzie 90% to podłoże skaliste i kamieniste w butach, które powinny zostać już dawno wymienione. Zrobiły już swoje i podeszwa nie dawała już żadnego wsparcia dla stopy, co przełożyło się na całe nogi. Niestety biegając w nich po leśnych ścieżkach kompletnie tego nie odczułem.

Dziękuję wszystkim za fajne towarzystwo na trasie i oczywiście gratuluję wszystkim, którzy dotarli do mety. A tym, którzy jednak nie dotarli też gratuluję mądrych decyzji, bo czasem trzeba odpuścić. Dziękuję też wolontariuszom i organizatorom za tak super przygotowane zawody, chyba pod każdym względem było na najwyższym poziomie. Dziękuję też Łukaszowi za wsparcie treningowe.

I oczywiście dziękuję moim bliskim, którzy byli przez cały bieg w moim sercu, dodając mi dużo siły.

To był niesamowity bieg i kolejna piękna przygoda, a także porcja niezłego doświadczenia. A tym samym przekroczyłem magiczną granicę 100 km.