Forest Run – po drugiej stronie lustra

Ostatnie dwie edycje Forest Run spędziłem jako wolontariusz – wraz ze Zgrupką Luboń wspieraliśmy i zabezpieczaliśmy wszystkie trzy trasy biegu. Zawsze miło to wspominam, tym bardziej, że po niezwykle pięknym i zróżnicowanym Wielkopolskim Parku Narodowym przejechałem na rowerze sporo kilometrów. W tym roku postanowiłem spróbować czegoś innego i właściwie całkiem dla mnie nowego. Wystartowałem w biegu Forest Run – były to dla mnie pierwsze zawody biegowe nie licząc ubiegłorocznej edycji biegu po schodach.

Do wyboru były trzy trasy: 13 km, 22 km i 50 km. Mimo, że nie jestem zapalonym biegaczem, to od razu odrzuciłem najkrótszą trasę. Na 50 km nie mam doświadczenia – więc padło na trasę średnią (w kolorze żółtym). Nie miałem za wiele czasu na przygotowania, gdyż w sierpniu doznałem kontuzji śródstopia – żeby było śmieszniej na rowerze. Także do ostatniej chwili nie byłem pewien czy będę mógł wystartować.

W końcu nadszedł termin zawodów i mimo bolącej nogi zdecydowałem się pobiec. W piątek – dzień przed zawodami odebrałem pakiet startowy w Poco Loco i szykowałem się do startu, który miał się odbyć następnego dnia. Oczywiście nie obyło się bez stresu przed zawodami. To samo miałem za każdym razem, gdy startowałem w MTB.

Sobota 6 rano, Maja chce się już bawić – za długo nie pospałem. Położyłem się jednak wcześnie, więc czułem się dobrze wyspany i gotowy do walki. Wyjrzałem przez okno – kolor nieba wróżył piękny dzień. Start średniej trasy o godzinie 10 rano. Ze spokojem się spakowaliśmy i na miejscu byliśmy ok, 9. Maja od razu chciała biegać po całej łące pomiędzy zaparkowanymi samochodami. Z uwagi na zapełniający się parking, szybko się z niego ulotniliśmy i tuż obok trafiliśmy na drzewa kasztanowców, gdzie Maja zaszyła się w gąszczu liści w poszukiwaniu ich owoców.

Zabawa z Mają jest zawsze super, ale musiałem w końcu ruszyć tyłek i zacząć się rozgrzewać.

img_6758

img_6760

img_6761

img_6762

Minuty szybko się kurczyły – zostało jeszcze 20.

img_6766

Miejsce startu zaczęło szybko się zapełniać kolorowymi ludźmi lasu. Wiedziałem, że teraz już nie ma odwrotu.

img_6787

Ostatnie buziaki przed startem i ruszam.

img_6789

img_6803

img_6807

Nie brałem ze sobą płynów, więc od rana dobrze się nawadniałem, poza tym na trasie czekały na nas aż 4 bufety. Dlatego pomyślałem, że nie powinno być z tym problemu.

Na pierwszych kilometrach wydawało mi się, że zaraz będę zamykał stawkę – tyle ludzi mnie wyprzedzało. Starałem się biec spokojnie i nie porywać się w szaleńczą gonitwę za innymi nadającymi znacznie większe tempo.

Krótko po starcie przez las przemknęła niezła wataha jeleni – co najmniej dziesięć osobników – piękny widok.

W początkowych kilometrach było kilka krótszych, bądź dłuższych podbiegów – jednak na tym etapie zmęczenia nie sprawiały one żadnych problemów. Pierwszy bufet był na 6 kilometrze, ale dystans ten wydawał się nie mieć końca. Po około 40 minutach w końcu się pojawił. Przystanąłem na chwilę, by w spokoju uzupełnić płyny, wciągnąłem porcję żelu, złapałem też za nektarynkę i po dobrej minucie ruszyłem dalej. Minąłem sporo starszego Pana, który szedł żwawym krokiem przeżuwając spokojnie owoce zgarnięte z bufetu. Chwilę później minął mnie niczym nastolatek – podziwiam takich ludzi. Jeszcze kilka razy spotkaliśmy się w okolicach bufetów.

Na otwartej przestrzeni słońce przyjemnie grzało, pogoda była wręcz idealna. Od czasu do czasu w zacienionych miejscach pojawiały się kałuże zagradzające nieomal całą ścieżkę, które wymijaliśmy na przeróżne sposoby. Nie brakowało też piachu, aż chciałoby się zdjąć buty i biec po nim boso. Na zbiegach rozkładałem ręce i frunąłem niczym ptak 🙂

W newralgicznych miejscach trasy spotkałem znajomych ze Zgrupki Luboń, z którymi miło było przybić piątkę 🙂

Na jednym z podbiegów nieopodal 14 km złapał mnie skurcz łydki, który na moment mnie nieźle zblokował. Pomyślałem sobie wtedy, że to nie może być koniec. Na przed ostatnim bufecie chwila przerwy. Teraz zatoczymy małe kółko i po 4 km wrócimy ponownie do tego miejsca. Do mety zostaną jeszcze tylko 4 km. Nawodniony, z bananem w ręku ruszyłem. Zbliżaliśmy się do jednego z moich ulubionych miejsc w WPN – singla biegnącego wzdłuż Jeziora Góreckiego. Trasę tą znam oczywiście z roweru, biegowo WPN jest dla mnie całkiem nowym doznaniem.

W okolicy jeziora trzeba było zbiec po sporych stopniach. Znaczna część ludzi miała już nieźle zmęczone i obolałe mięśnie, wliczając w to także mnie. Mimo to wyprzedziłem kilka osób wpadając na omawianego wcześniej singla. Tutaj także zdołałem wyprzedzić kilka osób na delikatnym podbiegu.

Na koniec singla czekał nas niezbyt długi, ale bardzo stromy podbieg – starałem się go pokonać również w biegu. Na ostatnim rozwidleniu tras – kolejne przybicie piątki, tym razem z Grysem.

Ostatnia prosta do ostatniego bufetu. Szybki telefon do Ani, że już jestem bardzo blisko. Okazało się, że byłem szybciej niż się spodziewałem i to całkiem sporo. Ostatni żel, owoce i płyny i rura do mety. Niestety trochę przesadziłem z izotonikiem i przez chwilę po wybiegnięciu z bufetu myślałem, że puszczę pawia. Na szczęście jakoś to przetrzymałem, ale nie mogłem biec tak szybko jakbym chciał.

W końcu pojawił się sławny kilkusetmetrowy podbieg do samej mety, gdzie spora część ludzi zawsze wymięka i drepta do mety spacerkiem. Ja na MTB zawsze szybko finiszowałem, tutaj nie mogło być inaczej. Chociaż nie było to łatwe starałem się biec ile tylko miałem sił w nogach. Na metę wbiegłem nieomal sprintem i nawet nie zauważyłem Ani robiącej mi zdjęcia.

img_6831

img_6832

img_6833

Pomimo bolących ud, pośladków, łydek, odcisku na stopie czułem się cudownie i byłem bardzo zaskoczony, że tak dobrze mi poszło. Gdy przybiegłem Maja słodko spała w wózku, ale gdy tylko usłyszała mój głos otworzyła oczka.

img_6839

Jeszcze nie wiem czy to będzie moja kolejna droga, ale jedno jest pewne – trial jest niezwykle inspirujący, pobudzający wszystkie zmysły.

Na mecie wylądowałem z czasem 02:14:56.