IX Leszczyński Maraton Rowerowy

Wsiadamy na rowery i jedziemy na start IX już Leszczyńskiego Maratonu Rowerowego. Nie przepadam za szosowym ściganiem, MTB jest zdecydowanie bliższe mojemu sercu, ale potraktowałem to jako trening przez wakacyjną wyprawą. Długodystansowe ściganie po szosie jest całkiem innym doznaniem niż dynamiczne maratony MTB.
W tym roku zmieniła się trasa i zrobili tylko jeden główny dystans 90km i jeden krótki 30km. Na główny dystans zapisało się ponad 800 osób. Pogoda jednak nie była zachęcająca i jakoś tak nie motywowała, by pojechać na maraton, ale my się przecież nie poddajemy. Mimo deszczu jedziemy na start, który miał miejsce, tak jak w poprzednim roku przy leszczyńskim lotnisku. Z uwagi na deszcz przy bramce startowej było nieomal pusto, za to wszystkie poboczne drzewa były oblegane przez zawodników. Przy słonecznej pogodzie zmoknąć to sama przyjemność, jednak w chłodny poranek już nie jest tak miło, a poza tym jazda w przemoczonych ciuchach nie należy do najmilszych.
Tuż przed startem, który miał miejsce o godzinie 10 deszcz ustał, nie pojawiło się co prawda słońce, ale zrobiło się dużo przyjemniej. Większość zawodników jechała na rowerach szosowych, pozostali mieli założone cieńsze opony, a tym prawdziwych MTB było naprawdę niewielu, może 10%. Jak się później okazało na liście wyników było tylko 570 zawodników, którzy ukończyli dystans 90km. Domyślam się, że pogoda odstraszyła część ludzi i nawet nie pojawili się na starcie.
W końcu ruszyliśmy, początkowe metry są bardzo spacerowe, nie da się jechać szybko gdy startuje się z końcówki, a przepychanie się jest dość niebezpieczne. I już na samym początku wypadek, nie wiemy co się stało, ale chłopak stoi z pogiętą felgą. On już zakończył zawody, chyba, że posiada zapasowe koło. Na szczęście jemu chyba nic się nie stało. Po drodze było jeszcze kilka wypadków, mniej lub bardziej groźnych. A ludzi łapiących gumę było naprawdę sporo.
Mimo grubych opon deptałem dość ostro, chociaż na początku jechałem za jakąś grupką maruderów, więc szybko ich wyprzedziłem i goniłem kolejny uciekający pociąg. To była już dużo lepsza ekipa, której trzymałem się blisko. Nie pozwoliłem im uciec… do czasu. Na 50 km tuż przed bufetem, mój pęcherz powiedział dość, musiałem się na chwile zatrzymać, od razu wielka ulga, teraz pojedzie się lepiej. Przy bufecie uzupełniłem wodę i załapałem się na placek i ruszyłem dalej. Ten postój był konieczny, jednak miałem spory problem, grupka była już bardzo daleko, nie widziałem ich. Ruszyłem więc w pogoń. Korby aż wyginały się od naciskania ich z pełną mocą, przede mną pusto, za mną także. Serce waliło jak opętane jednak jechałem dalej nie zwalniając, nogi rozgrzane do czerwoności od ciężkiej pracy. W końcu po jakiś 15 km ujrzałem grupkę, chciałem nacisnąć jeszcze mocniej jednak nie miałem już zapasu siły. Zbliżałem się do nich bardzo wolno, myślałem, że już się udało. Jednak gdy byłem już naprawdę blisko, pojawiły się górki w Zaborówcu, na górkach jestem raczej dobry, ale po tej prawie 20 km gonitwie moje nogi były zmasakrowane. Udało mi się wyprzedzić na górce kilku zawodników, którzy bardzo zwolnili. Niestety ostatecznie silna grupka uciekła mi i tak już zostało do końca.
Jadąc samemu minąłem kilku zawodników, którzy też opadli z sił, jakieś 15 km przed metą jechałem z dziewczyną, która podobnie jak ja jechała już tylko sercem i siłą woli. Przyznam, że mimo tak wielkiego zmęczenia miała niezłe tempo. I tak dojechaliśmy razem na metę, to chyba było najważniejsze.
Prawie 40 km nieomal samotnej jazdy nie jest łatwe na szosowych maratonach, ale natury nie da się oszukać, po prostu trzeba się wtedy zatrzymać.
Nie znam Cię, ale dziękuję za wspólne dojechanie do mety.
Relacja z maratonu: