Rowerowe początki

Wakacje 2001 miałby być inne od minionych. Nie chodzi o to, że były lepsze od poprzednich, bo uważam, że każda chwila jest na swój sposób wyjątkowa i niesie ze sobą coś nowego. Postanowiliśmy w grupie znajomych wybrać się nad morze. Nic w tym dziwnego, a tym bardziej innego. Jednak tym razem postanowiliśmy zamienić wielokołowy pociąg na dwukołowy rower. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że te wakacje zmienią moją filozofię życia i sposób postrzegania świata.
Zaczęliśmy intensywne przygotowania. Nasza grupa cyklistów składała się z czterech osób i dodatkowo trzech osób w samochodzie. Większość z nas posiadała tzw. „górale”. Żaden z nich nie miał bagażnika, a na taki wyjazd jazda z obładowanym plecakiem nie jest dobrym pomysłem. Niezbędne są sakwy.
Można by pomyśleć, że skoro trzy osoby jadą samochodem to mogą zabrać ze sobą cały bagaż. Czyli ubrania, namioty, śpiwory itp. Jednak naszą ambicją było załadować większość z tych rzeczy na rowery i być samowystarczalni. I tak też się stało.
Już same rowery nie były lekkie, a po założeniu całego bagażu ciężko było je podnieś. Ale na szczęście rowerem się jeździ,a nie się go nosi 🙂 Mimo tego czuło się ciężar zawieszony na bagażniku.
Z każdym dniem zbliżającym się do wyjazdu czuliśmy coraz większe podniecenie tą nową sytuacją.
Samo opracowanie trasy było niezłym wyzwaniem. To żadna przyjemność jechać głównymi drogami pośród mijających nas z dużą prędkością samochodów. Miała to być przyjemność, a także bezpieczna jazda. By tak było musieliśmy wyznaczyć trasę po mało ruchliwych drogach, pośród malowniczych polskich wsi. Po wielogodzinnych modyfikacjach powstała trasa Leszno – Mielno o długości 370 km. Sama myśl o pokonaniu takiej odległości na rowerach strasznie nas ekscytowała.
Wyznaczyliśmy trasę tak, by nocleg był nad wodą w przyjemnym otoczeniu. Wynikiem tego były dwa noclegi nad jeziorami,
czyli całą trasę musieliśmy pokonać w trzy dni. Słowo „musieliśmy” chyba nie do końca tu pasuje, bo to przecież miała być wielka przyjemność. Ale czy wyzwania nie mogą być czymś co sprawia radość i jeszcze bardziej motywuje? Mimo wszystko, na pierwszy raz to niezła odległość.
Pierwszy nocleg wypadł w miejscowości Lubasz, 170km od punktu początkowego (Leszno).
Noc przed wyjazdem nie należała do zbyt spokojnych. Nie wiem czy to były sny czy po prostu myśli, które nie dawały zasnąć od emocji. W skład naszej ekipy wchodzili Adam, Michał, Przemek i ja (na rowerach), a w samochodzie Kasia, Agata i Sławek.
Wczesnym rankiem, jeszcze było ciemno obładowanymi rowerami podjechaliśmy pod dom Michała, skąd ruszamy. Ekipa w samochodzie pewnie jeszcze smacznie spała. Naładowani duża dawką pozytywnej energii ruszyliśmy.
Głównym założeniem tej wyprawy nie było zwiedzanie, ale zmierzenie się z odległością, bo w końcu to był spory dystans jak na pierwszy taki wyjazd. Radość z każdego obrotu korbą rosła, to było niesamowite uczucie, kilometry mijały, a my nie czuliśmy zmęczenia. Oczywiście były po drodze mniejsze lub większe kryzysy, ale to jeszcze bardziej nas motywowało, by mocniej nacisnąć na pedały. Pogoda nam sprzyjała, momentami było aż za gorąco. Pedałowanie wiele godzin w takim słońcu było dość wyczerpujące. Jednak znaleźliśmy sposób jak sobie z tym poradzić. Trawa w przydrożnych, wiejskich ogródkach też nie lubi takich upałów. Dlatego jak tylko była okazja to korzystaliśmy.
Orzeźwieni przyjemnym chłodem wody ruszaliśmy dalej ze zdwojoną siłą.
Nie wiedzieć kiedy dojechaliśmy na miejsce pierwszego noclegu, do miejscowości Lubasz. Mięśnie nóg były zmęczone, ale szczęście jakie nam towarzyszyło po przejechaniu tylu kilometrów było tak wielkie, że wcale o tym nie myśleliśmy.
W Lubaszu czekali już na nas znajomi na polu namiotowym nad jeziorem.
Dziewczyny kończyły gotować na butli gazowej makaron. Mimo dużej dawki węglowodanów w postaci bananów byliśmy wygłodniali i spragnieni ciepłego posiłku. W między czasie rozbiliśmy i rozlokowaliśmy się w namiotach. Już nawet nie pamiętam kiedy zasnęliśmy, duża dawka tlenu robi swoje.
[hr2]
Śpiąc w namiocie zawsze jestem rannym ptaszkiem, wstaję gdy pierwsze promienie słońca pukają do naszych drzwi, budzą mnie ptaki. Korzystając z chwili samotności poszedłem się wykąpać nad jezioro, które było kilkadziesiąt metrów od naszego namiotu. Dodatkową przyjemnością był poranny deszcz. Uwielbiam się kąpać gdy czuję spływające po całym moim ciele krople deszczu – cudowne uczucie. Po takiej porannej kąpieli mogłem przenosić góry.
Po wspólnym śniadaniu pakujemy się i ruszamy w dalszą trasę. Dzisiaj naszym celem jest Czaplinek. Mimo porannego deszczu wiatr przegonił chmury i wyszło słońce rozświetlające ten nowy, piękny dzień. Z uśmiechami na twarzach ostro pedałujemy. Po przejechaniu ok 40km dostrzegamy przy drodze znak informujący o granicy województw. Ten jakże zwyczajny znak dodaje nam dodatkową motywację i siłę do dalszej jazdy.
Korzystając z chwili przerwy jemy banana i zerkamy na mapę. Oczywiście nie możemy zapomnieć o pamiątkowym zdjęciu. Posileni i napojeni kontynuujemy podróż.
Po dwóch godzinach pedałowania spotykamy się w miejscowości Golce z naszą ekipą jadącą samochodem.
I znowu wszyscy w komplecie:-) Robimy sobie dłuższą przerwę by nogi trochę odpoczęły.
Sprawdzamy mapę i okazuje się, że już tylko ok. 30km dzieli nas od miejsca naszego drugiego noclegu. Zbieramy się by zaliczyć ostatni odcinek dzisiejszego dnia. Z taką świadomością jeszcze lżej idzie nam pedałowanie. Myśl o kąpieli w jeziorku dodatkowo napędza. W końcu Czaplinek leży na Pojezierzu Drawskim słynącym z krystalicznie czystych jezior.
Z każdym kilometrem czujemy się bardziej zmęczeni, ale nie odpuszczamy. Na wiejskich drogach ludzie siedzący przed domami pozdrawiają nas, a dzieci próbują nas dogonić. To bardzo miłe uczucie, które sprawia, że zapominamy o bolących nogach i odduszonych tyłkach. Słońce już tak nie daje się we znaki. Po niecałych dwóch godzinach docieramy do Czaplinka gdzie czekają już na nas znajomi. Pierwsze co robimy to wskakujemy do jeziora by się odświeżyć i zrelaksować. Woda jest bardzo czysta, dopiero teraz spływa z nas całe zmęczenie. Po szybkiej kąpieli rozbijamy namioty, także przy samym jeziorze. Do późna siedzimy, rozmawiamy, odpoczywając przy blasku księżyca rozświetlającego taflę wody. Noc jest przyjemna, delikatny wiaterek znad jeziora niesie niesamowitą świeżość. Część z nas zbiera się do namiotu, pozostali postanawiają przenocować na pomoście. Idziemy tylko po śpiwory i coś pod głowę. Mimo dużego zmęczenia nie mogę zasnąć. Z jednej strony deski na pomoście nie są zbyt wygodne, ale to chyba nie to jest przyczyną. Cała ta przyjemna sytuacja nie daje mi zasnąć. W końcu jednak moje oczy stają się na tyle ciężkie, że moje myśli nie są w stanie powstrzymać tego i zasypiam. W snach słyszę szum wody uderzającej o pomost.
[hr2]
To była piękna, pełna uroku noc.
Wstaję jak zwykle pierwszy, wszyscy jeszcze słodko śpią. Uwielbiam tą porę dnia, można usłyszeć ciszę niezakłóconą niczym. Tylko natura nigdy nie przestaje mówić, zawsze ma coś do powiedzenia. Z naturą rozmawia mi się najlepiej, chyba się dobrze rozumiemy. Nie potrzebujemy do tego słów.
Jemy śniadanie i już wiemy, że przed nami ostatni etap do pokonania. Uśmiechamy się do siebie, to będzie kolejny niesamowity dzień. Od razu nadajemy sobie niezłe tempo. Mimo, że jest jeszcze bardzo daleko do morza czujemy jak z każdym kilometrem zmienia się powietrze. Wieje lekki wiaterek, który bardzo nam pomaga przetrwać wysokie temperatury. Dzięki temu nie musimy tak często szukać cienia by odpocząć. Jednak nasze zapasy wody szybko się kurczą. Na szczęście prawie w każdej wsi jest sklep czy bar, w którym możemy uzupełnić zapasy. Po kilku godzinach robimy sobie dłuższą przerwę by coś zjeść konkretnego i przede wszystkim dać odpocząć nogom. Zerkamy na mapę, jak się okazało jesteśmy bliżej niż nam się wydawało. Najedzeni kładziemy się w trawie na pobliskiej łące. Mamy dobry czas mówimy do siebie, więc możemy trochę poleniuchować. Ale jak to bywa po dłuższej przerwie jest ciężko się ruszyć. Mobilizujemy się nawzajem i dosiadamy nasze maszyny.
Po przejechaniu około 30km pytamy się gospodarza we wsi jak daleko jeszcze do Mielna, na co on mówi, że jeszcze jest kawał, co najmniej 10km. Zaśmialiśmy się pod nosem, po przejechaniu około 350km 10 jest jak spacerek. Jednak te 10km nieźle nas wytrząsło. Prawie cały ten odcinek był wyłożony płytami betonowymi z dziurami. A to sprawiało, że jechało się jak po tarce. Ale świadomość, że to już tak blisko dodawała nam uśmiechu. I nagle ujrzeliśmy tablicę z napisem „Mielno”.
Po przejechaniu jeszcze kilometra ujrzeliśmy naszych znajomych czekających na nas na środku drogi z rozwiniętym papierem toaletowym symbolizującym metę. To była dla nas bardzo ważna chwila, odczuwaliśmy niesamowitą radość. Zrobiliśmy to, udało się nam.