Pasmo Rowerowe Olbrzymy – odkrywamy singletracki

Pasmo Rowerowe Olbrzymy to sieć singletracków o zróżnicowanym poziomie trudności znajdujących się w przepięknych Karkonoszach. Trasy zostały wytyczone tak, by w minimalnym stopniu ingerować w ukształtowanie terenu i warunki naturalne. Ścieżki są podzielone na część wschodnią (łatwiejszą) – Przesieka i część zachodnia (trudniejsza) – Piechowice.

Kierunek Przesieka

Już od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie, by odwiedzić Rowerowe Olbrzymy. Dodatkowo mój nowy sprzęt już nie mógł się doczekać należytego sobie wypadu w trudniejszy teren. Tym razem tylko Dominik skusił się na rowerowy wypad w góry. W piątek po pracy zapakowaliśmy rowery na pakę i ruszyliśmy na kolejną wspaniałą przygodę.

Gdy dojechaliśmy na miejsce rozpakowaliśmy się w bardzo przyjemnym pokoju w Chybotku, który de facto znajduje się kilkaset metrów od tras części wschodniej. Choć droga nie trwała długo, oboje mieliśmy ochotę na małe co nieco (a zaopatrzyliśmy się w niezłą porcję przekąsek). Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego będąc w Przesiece w 2017 roku, nie śmigaliśmy po tych singlach. Ale jak się okazało, Pasmo Rowerowe Olbrzymy powstało dopiero w 2019 roku.

Deszczowe single – część wschodnia

Pobudkę zaplanowaną na 6:30, ale przeciągnęliśmy o piętnaście minut, jak na nas to i tak długo spaliśmy. Za oknem spora mgła, widoczność kiepska, ale nie pada. Jak zwykle na śniadanie zapodałem sobie owsiankę z bananem i mieszanką bakalii.

Kiedy się ogarnęliśmy, dochodziła godzina 8. Udaliśmy się po rowery do garażu mieszczącego się na naprzeciwko. Dopompowałem trochę powietrza i ruszyliśmy w kierunku pierwszych tras. Z zachmurzonego od samego rana niebie zaczął się sączyć deszcz. Po przejechaniu kilkuset metrów od startu przy drodze zobaczyliśmy pierwszą tablicę z oznaczeniami trasy – była to Jaga. Jednak bardzo szybko okazało się, że przez powalone drzewa, nie wiadomo, w którą stronę jechać. Dlatego udaliśmy się na kolejną, która znajdowała się tuż obok – Czart.

Z opisu trasy wynika, że jest dość wymagająca. Wcześniej nie jeździliśmy po tego typu trasach także będzie to dla nas niezłe wyzwanie. Trasa, choć niezbyt długa, mająca zaledwie 926 m długości dostarczyła nam wielu przyjemnych emocji i jednocześnie była pięknym wstępem do nowego dla nas świata – świata singletracków.

Kolejna była Utopiec, zaczynamy się wspinać piękną ścieżką, ale niestety już po kilku minutach oczywista ścieżka zaczęła się zlewać z otoczeniem, a po jakimś czasie całkiem rozmyła się pośród liści, błota i leżących drzew. Nie mieliśmy tracka, i już chciałem narzekać, że bardzo kiepsko oznaczone są te trasy. Ale jak się później okazało, przeoczyliśmy jedno oznaczenie ze strzałką i pojechaliśmy, w całkiem innym kierunku oddalając się z każdą chwilą od naszej trasy. Deszcz, choć nie ustawał, to w lesie był szczególnie nieodczuwalny. 

Panowała niesamowita cisza, słychać było tylko szum strumyka – cudowny klimat. Klucząc po lesie, pieliśmy się coraz wyżej. Z uwagi na powalone drzewa było więcej prowadzenia roweru niż jazdy. Ale sami przyznajcie, że jest tu pięknie.

W końcu stwierdziliśmy, że musimy wrócić do drogi. Zaczęliśmy mozolną wspinaczkę w linii prostej i po jakiś 150 m w pionie wydostaliśmy się z lasu na “drogę na dwa mosty”, która w jedną stronę prowadziła do Przesieki i naszego noclegu w Chybotku, a w drugą na Przełęcz Karkonoską. Ruszyliśmy dalej pod górkę, ale już normalną drogą. Po około 2 km podjazdu dojeżdżamy do rozdroża. Deszcz na trochę ustał.

Nie kierujemy się w stronę Przełęczy Karkonoskiej, tylko odbijamy w bok i zaczynamy mocny zjazd, który doprowadza na do kolejnej trasy Skrzat. Zaliczamy dwie sekcje nie wymagającej trasy i ponownie wracamy na Utopiec.

Tutaj spotykamy pierwszego kolarza, który właśnie rusza w tą trasę. Chwilę później widzimy, że pojechał w całkiem inną stronę niż my wcześniej. Także ruszamy, by raz jeszcze zaliczyć tą trasę, ale tym razem bez kluczenia między drzewami. I już po kilku zakrętach ukazuje się przed nami strzałka w lewo, którą wcześniej minęliśmy niezauważoną i pojechaliśmy prosto. Trasa pięknie pnie się w górę malowniczym singlem.

Z uwagi, że kończą nam się zapasy, a w szczególności woda kierujemy się w stronę najbliższej miejscowości – Borowic. Dlatego odbijamy w kolejną trasę Błotnik (sekcja 48), a dalej Poświst (49-52). Sekcja 49 bardzo lajtowa, daje nam chwilę wytchnienia, po niech kawałek płaskiego asfaltu i wjeżdżamy w kolejną 50. Tutaj nie ma za wiele wymagających elementów, ale zdecydowanie więcej mniejszych lub większych głazów urozmaicających trasę. Kilka razy przecinamy malownicze strumyki. Wreszcie wyjeżdżamy na asfalt i po chwili wita nas tablica Borowice. Od razu udajemy się do sklepu, ja już jadę na ostatnich kroplach wody. Robimy sobie krótką przerwę na małe co nieco, dolewamy płyny, batoniki. W momencie kiedy czekamy w kolejce z nieba nie kapie już deszcz, ale nieźle leje. Siedzimy chwilę pod parasolem wciągając łakocie. Po kilku minutach deszcz troszkę zmniejszył na sile więc ruszamy i atakujemy kolejce sekcje Pośwista i Błotnika. Wracamy do naszej bazy cali przemoczeni, choć w trasie nie było to tak bardzo odczuwalne. I choć dzisiaj zrobiliśmy zaledwie 30 km to jednak dało się je dość mocno odczuć. Zwłaszcza, że oboje stwierdzamy, że mamy najsłabszą formę od lat i to rzeczywiście czuć zarówno w nogach jak i w wydolności. Niemniej jednak zabawa na singlach bardzo nam się spodobała i mamy ochotę na więcej.

Po zmyciu z siebie całego błota zakładamy coś suchego i udajemy się do baru naprzeciwko, by przekąsić coś ciepłego. Niestety kuchnia opustoszała i niewiele już zostało. Jednak bardzo miła pani załatwia dla mnie przepyszną pomidorówkę – pomidorówka w górach musi być, a Dominik wcina ziemniaki z gulaszem i surówką.

Mocniejsze akcenty – część zachodnia

Kolejny dzień wita nas deszczem, całą noc padało. Za oknem spływająca z gór woda tworzy maleńkie strumyki. Nie jesteśmy z tego bardzo zadowoleni, ale sprawdzamy pogodę, i około godziny 10 ma się przejaśnić. Więc plan jest prosty. Wymeldowanie mamy do 12, więc poczekamy i zobaczymy czy przestanie, ale niezależnie od tego w tych godzinach ruszamy do Piechowic zaatakować trudniejsze trasy.

I rzeczywiście o godzinie 10:00 idziemy po rowery do garażu, a z nieba już tylko delikatnie kapie. Żegnamy się z naszym pięknych Chybotkiem i ruszamy na podbój kolejnych tras.

Zatrzymujemy się gdzieś na poboczu, w niedalekiej odległości od chyba najbardziej wymagającej trasy w Paśmie Rowerowe Olbrzymy, a mowa tu oczywiście o Rokietnik-u. Wypakowujemy sprzęt i ruszamy na szlak i już po chwili docieramy do tablicy, gdzie rozpoczyna się Rokietnik (sekcja 14).

Już na dzień dobry podjazd wąwozem po kamieniach. Mijamy kolejce zakręty, cały czas pnąc się w górę. Po ponad 2 km podjazdu, krótka przerwa na batona i uzupełnienie płynów i przy okazji podziwianie widoków. Wjechaliśmy już naprawdę wysoko. 

Przed nami część zjazdowa, bardziej techniczna i najeżona wieloma trudnościami. Także od razu nabieramy prędkości. Na trasie pojawia się coraz więcej olbrzymów. Część z nich z dalszej perspektywy wyglądają dość przerażająco, ale jak się spojrzy na nie z bliska i przeanalizuje odpowiednią linię, są do pokonania bez większych problemów. Niestety z lataniem (dropami), póki co nie najlepiej mi idzie, Dominik jest w tym dużo lepszy. Także niektóre omijałem. Klasyk na Rokietniku ominęliśmy oboje, choć bardzo nas kusiło, by tam zjechać. 

Internety nie kłamią, Rokietnik to jak to tej pory najbardziej wymagająca trasa, nie tylko technicznie, ale też kondycyjnie. Mimo to dostarczająca nam wielu fajnych emocji i super zabawę. Na pewno nie jest to sekcja dla początkujących i wiemy, że jeszcze tu wrócimy, by móc pokonać wszystkie przeszkody. 

Po przejechaniu wszystkich sekcji Rokietnika byliśmy przekonani, że to jeszcze nie koniec i dlatego się nieźle zakręciliśmy w poszukiwaniu kolejnych jego sekcji. Zatrzymaliśmy się przy Cichym Potoku na chwilkę przerwy.

Jadąc dalej, źle skręciliśmy i dzięki temu zaliczyliśmy naprawdę ciężki podjazd. Żeby było ciekawiej, podjazd prowadził nas drogą dość mocno rozjeżdżoną przez ciężki sprzęt, także nie brakowało kolein, w które zapadały się nasze koła. Po 3 km naprawdę niezłej walki wyjeżdżamy na polanę nieopodal szczytu Grzybowiec. 
Chwila przerwy na złapanie oddechu i lecimy kolejną trasę. Tym razem Doppler, trasa także wymagająca kondycyjnie, ale już bez większych trudności technicznych. Przejechaliśmy ją dość płynnie, choć raz wyleciałem z trasy i raz zaliczyłem glebę na jednym z olbrzymów, ale na szczęście nic poważnego się nie stało. Rozdarłem siodełko i trochę poodzierałem ramę. Tak czy inaczej, trasa dawała dużo frajdy.

Z uwagi, że chcieliśmy wcześniej wracać do Poznania, zdecydowaliśmy się na zjazd drogą, którą wcześniej tak mozolnie się wspinaliśmy. Dzięki temu zaoszczędziliśmy sporo czasu i po około 10 minutach byliśmy już przy samochodzie.

Podsumowując, Pasmo Rowerowe Olbrzymy to super miejsce, gdzie każdy znajdzie wyzwanie dla siebie. Z uwagi że dwa razy się zgubiliśmy i przez to straciliśmy sporo czasu na pewno będziemy chcieli jeszcze tu wrócić i zaliczyć pozostałe trasy. Wraz z Dominikiem bardzo polecamy 🙂