Goggins challenge z Black Hat Ultra dla Ukrainy

Kompletnie nie kręcą mnie wszelkiego rodzaju biegi wirtualne. Jednak kiedy Kamil z kanału Black Hat Ultra zaproponował nowe podejście do tego tematu, w formule Gogginsa – 4x4x48 od razu gęba mi się roześmiała.

O wyzwaniu dowiedziałem się niestety po fakcie z 96 odcinka na kanale Kamila. Kiedy słuchałem uczestników pierwszej edycji miałem ciarki na całym ciele. Był piątek 18 marca i właśnie trwała kolejna edycja tego szalonego wyzwania. Niestety nie mogłem dołączyć, ale liczyłem na kolejną.

Bieganie w formule Gogginsa polega na przebiegnięciu dystansu 4 mil co 4 godziny przez 48 godzin, co daje 12 sesji biegowych i łącznie około 77 km. Dla niewtajemniczonych David Goggins – kultowa postać elitarnej jednostki US Navy SEALs, do tego niesamowity sportowiec. Wyzwanie wyzwaniem, ale trzeba tu zaznaczyć, że jest to bieg charytatywny, podczas którego zbierane są środki na wsparcie Ukrainyhttps://pomagamy.pah.org.pl/team/black-hat-ultra.

Innowacją jaką Kamil wprowadził było zorganizowanie takiego biegu wirtualnego, podczas którego ludzie mogliby się ze sobą komunikować w trakcie, czy pomiędzy sesjami. I tu pojawił się Discord, który połączył nie małą zgraję biegowych świrów.

Myślę, że nie trzeba nikomu przedstawiać Kamila i jego kanału Black Hat Ultra, który inspiruje i motywuje w każdym odcinku. Jeśli jednak z jakiś powodów nie mieliście jeszcze przyjemności posłuchać jego podcastu, to macie co nadrabiać.

Nastawiałem się psychicznie na kolejny weekend – 25 marca. Jednak chwilę później pojawiła się informacja, że 1 kwietnia startuje vol 3 i to nie był prima aprilis-owy żart. Aż trudno uwierzyć, że w tak krótkim czasie na Discordzie powstała tak niesamowita społeczność ludzi zakręconych na punkcie biegania i innych aktywności.

Dzień startu

W końcu nadszedł dzień startu – 1 kwietnia, to nie żart – to się dzieje naprawdę. Czas jakby zwolnił, a napięcie z każdą minutą narastało. Kiedy rano wszedłem na Discorda było tam istne szaleństwo i to nie tylko w temacie gogginsa. Ludzie wrzucali zdjęcia zimy jaka w ich okolicy powróciła. Odruchowo wyjrzałem przez okno. W Poznaniu pusto, zero śniegu. Ale miałem nadzieję, że jeszcze do mnie dotrze. W pracy trudno było wysiedzieć, z tyłu głowy mrugała lampeczka o nowym wyzwaniu. Czułem niesamowitą ekscytację. Po pracy zrobiłem małą reorganizację logistyczną i na czas wyzwania przejąłem łóżko i część pokoju córki. Zrobiłem trochę miejsca na jej biurku tak, by pomieścić niezbędne rzeczy – przekąski, napoje.

Godzina zero

W końcu nadeszła chwila kiedy bot na discordzie (mistrzostwo świata) stworzony przez Adama poinformował nas, że pierwsza runda za 20 minut. Teraz nie było już odwrotu. Przed startem wciągnąłem jeszcze kanapeczki, nawodniłem się, szybka rozgrzewka i lecimy – 20:00.

Od razu sobie założyłem, że polecę całość na spokojnie. W końcu tu nie chodzi o czas, nikt nas nie goni. Każdy biegnie we własnym tempie. W końcu przed nami 12 rund.

Nie było zimno, ale wiatr dawał się we znaki. I kiedy wbiegłem do lasku, na widok wyginających się drzew zastanawiałem się czy to na pewno dobry pomysł, żeby biegać po lesie. Zwłaszcza w kontekście ostatnich wichur i tego jakie spustoszenie tu narobiły. Na szczęście to były tylko chwilowe podmuchy i nie tak silne jak się początkowo wydawało.

Znam dobrze lasek i zwyczaje zwierzaków tam zamieszkujących. Także kiedy biegam wieczorami czy nocą omijam miejsca, gdzie zwierzaki najczęściej przesiadują, by dać im spokój. Wystarczy, że w dzień nie mają się gdzie podziać od natłoku spacerowiczów czy biegających wszędzie psów, nierzadko puszczanych na luzie.

W lesie już po kilku minutach zapadła ciemność. Biegłem spokojnie, bez napinki, czułem lekkość w nogach. Ale to dopiero pierwsza runda – można śmiało powiedzieć, że rozgrzewka. Po powrocie do domu trochę rozciągania, potem szybki prysznic. Coś przekąsić, uzupełnić płyny i wskakuję na Discorda, a tam się działo. Chwilę posiedziałem, zameldowałem się, że jestem. Wrzucaliśmy zdjęcia z danej rundy, albo co dobrego w danym momencie wcinamy – nawzajem się motywując. Niestety nie miałem pomidorówki, a narobiła mi niezłą smakę. Miałem za to moje wypasione naleśniki z bananami, które najczęściej zabieram na zawody. Dla zwiększenia energii smarowałem je dodatkowo dżemem malinowym – pyszności. Większość biegała sama, ale byli też biegający rodzice, którzy częściowo zaliczali rundy ze swoimi czworonogami. Ilona także zabrała swojego psiaka na kilka pętli.

Pierwsza nocka

Przed kolejną pętlą chyba nawet udało mi się zasnąć na jakieś 40 minut. I od nowa rusza cała machina. Na Discordzie rozmowy chyba nie ustawały. Bo nawet jeśli startujący odpoczywali i nie udzielali się na kanale to było tam mnóstwo ludzi, którzy nas wspierali i dopingowali. Niezastąpiony bot Adama robił dobrą robotę i przypominał nam, że już czas – za chwilę kolejne starcie. Kiedy wybiegłem zza bloku, ulice totalnie puste, na rondzie pulsowały pomarańczowe światła. Kilka minutek i jestem w lesie. Od razu inny świat, mój świat. Choć tutaj także cisza i spokój, ale ja tak lubię. Biec samemu bez muzyki w uszach, tylko odgłosy natury. Wtedy tak naprawdę odpoczywam pomimo narastającego zmęczenia. Oczywiście w nocy tych dźwięków jest znacznie mniej, ale za to są intensywniejsze i można się dokładniej w nie wsłuchać ponieważ nic ich nie zakłóca. 

Po powrocie wjechał klasycznie Discord, bo jakby inaczej. To właśnie możliwość skomunikowania się z innymi dawała ogromną przewagę w stosunku do tradycyjnych biegów wirtualnych. No oczywiście wyzwanie samo w sobie także było wyjątkowe pod każdym względem. Nigdy nie brałem udziału w czymś takim i strasznie się tym jarałem. W chwilach odpoczynku nadrabiałem zaległe artykuły zahaczające oczywiście o tematykę Ultra.

Chwilę pospałem i powiem Wam, że dobrze, że nie jestem wysoki. Jak wyciągnąłem nogi na skos to prawie mieściłem się w całości w Mai łóżku. Wjechało też porządne rolowanie – piłeczka, wałek. Obudziłem się o 3:00, ale jakoś tak ciężko mi się wstawało. Jednak kiedy sobie przypomniałem co robię i dla kogo to wszystko, to dobra energia wróciła i cieszyłem się, że jestem częścią, jak to niektórzy nazywali, karuzeli. Czas pomiędzy pętlami choć wydawał się długi, to bardzo szybko się kurczył i jakby po chwili trzeba było się szykować na kolejną rundę.

Podczas rundy o 4:00 zazdrościłem Magdzie i także chciałem być niewidzialny. To taki żart – jak byłem dzieckiem to myślałem, że kiedy zasłonię oczy i nie będę nic widział to inni także mnie nie zobaczą. Wbiegając do lasu od razu się uśmiechnąłem. Choć było jeszcze ciemno to tym razem odgłosów natury nie brakowało. Ptaki już zaczynały swoje próby przed kulminacją o wschodzie słońca. Niestety nadal ani jednego płatka śniegu, nie to co u innych, gdzie mają zimę w pełni. Biegło się spoko i zaskoczyło mnie, że nie było jakoś specjalnie zimno jak na tą godzinę. Jakby cieplej niż o północy, a to ciekawe, bo termometr pokazywał co innego. Widocznie emocje i ta cała energia wydarzenia mnie tak rozgrzała.

Prawie cudowny poranek

Czas szybko przeleciał i mamy nowy dzień. Na chwilę się zdrzemnąłem, ale jak się obudziłem czułem, że żołądek mi szwankuje – nie jest fajnie. Ale nie takie rzeczy się przechodziło. Wjechała herbatka miętowa – powinno pomóc. Za oknem promienie porannego słońca oświetlały sąsiedni blok. Zapowiada się cudowny dzień. Kiedy przekroczyłem linię lasu i poczułem tą moc od natury to nie mogło być inaczej jak doskonale. Od zawsze natura to moja największa siła napędowa. Nie licząc oczywiście moich dziewczyn. Wystarczy ich jeden uśmiech czy przytulas i pozamiatane.

Po powrocie wpadam na discorda, a tu jeden z kolegów nie dość, że ciężkie wyzwanie to jeszcze mu się akrobacji zachciało. Zaliczył taką wywrotkę, że aż zrobił fikołka przez bark. Ale to twardy zawodnik, tak na marginesie motorniczy tramwaju. Swoją drogą bardzo spoko koleś. Zresztą nie wiem jak to jest, ale ta cała zbieranina ludzi o najróżniejszym doświadczeniu i przygotowaniu jest cudowna. W tzw. między czasie wjechało któreś z kolei śniadanko.

Nieźle się wzruszyłem

Ruszam na kolejną pętelkę w samo południe. Pogoda cudowna, słońce świeci, nie to co u innych śnieg i mróz. Choć w głębi serca trochę im zazdroszczę – trudne warunki dodatkowo mnie napędzają. Na szczęście nie jestem jedyny ze słoneczną aurą. Inaczej to bym się dziwnie czuł.

Wbiegam do lasu, jest bajecznie. Dookoła ścieżek kręci się sporo ludzi z workami na śmieci. Aż miło popatrzeć, że ktoś w sobotę poświęca swój wolny czas i sprząta las. Biegnąc dalej znowu mijam ludzi z workami, zarówno dzieci, młodzież jak i dorośli. W końcu nie wytrzymałem i zatrzymałem jedną Panią i pytam się czy to jakaś zorganizowana akcja. A Pani mi na to, że są z Ukrainy i w taki sposób chcą się odwdzięczyć za wsparcie i gościnę. Przez chwilę mnie zatkało i nie wiedziałem co powiedzieć – byłem wzruszony. To niesamowite i do tego jaki zbieg okoliczności. Biegłem właśnie, by ich wesprzeć, a oni w tym samym czasie sprzątali, by nam podziękować. Jakoś spontanicznie się przytuliliśmy i pobiegłem z jeszcze większym uśmiechem dalej. Głupio mówić, ale pojawiła się łezka w oku.

Jeden z kolegów w nocy trochę przesadził z tempem i musiał zwolnić do tego stopnia, że przeszedł do szybkiego marszu. Ale mam wielki szacunek do niego, że podjął to wyzwanie zwłaszcza, że wcześniej jego maksymalny jednorazowy dystans nie był większy niż chyba 10 km. Można powiedzieć, że to głupota i walka z wiatrakami. Ale jak się okazuje ,to jednak w Ultra (a myślę, że śmiało można nazwać to 48h wyzwanie) kluczową rolę odgrywa głowa. Także jeszcze raz wielki szacun stary. Oczywiście trudno sobie wyobrazić bieg na dystansie 100 km, gdzie nie masz przerw podczas, których możesz się zrolować, rozciągnąć odpocząć bez żadnego przygotowania.

Najlepsze wsparcie na świecie

Od czwartej pętli zacząłem odczuwać nieprzyjemny ból rozcięgna podeszwowego. Od czasu do czasu mnie to dopada. Czasem potrafi przez pół roku być dobrze, a nagle wraca. Piłeczka oczywiście jak najbardziej pomaga i ciągle jest w grze. Zarzuciłem temat na discorcie i od razu Ania, która wspiera nas mentalnie od samego początku wrzuciła info o jodze stóp. Szczerze to pierwszy raz się z taką nazwą spotkałem. Ale patrząc na ćwiczenia wygląda to zachęcająco i całkiem prosto. W między czasie zmieniłem też buty na asfaltówki, które z uwagi, że nie jestem fanem asfaltu zwyczajnie się kurzyły. O dziwo ta zmiana wyszła mi na dobre. Dołączył też do nas Guma, który jeśli dobrze kojarzę zaliczył, którąś z poprzednich edycji. Ale to już inny kaliber zawodnika.

Ta runda była pod każdym względem wyjątkowa. Tym razem nie ruszyłem sam, ale miałem wsparcie w postaci moich dziewczyn. Co prawda nie zaliczały ze mną całej pętli, ale towarzyszyły mi przez jakiś czas. Po czym Maja musiała zboczyć, by zanurzyć się w swoim świecie – w końcu to Leśny Ludek tak jak ja.

Choć prawie zawsze biegam sam, to mając takie wsparcie biegło mi się niezwykle lekko. A to już prawie doba od naszego startu. Wracając odbiłem na chwilę na małego buziaka do moich dziewczyn i pobiegłem w kierunku domu. Maja oczywiście szalała – do pełni szczęścia wystarczy jej patyk, kamyki i możliwość pogrzebania w ziemi.

Po powrocie wjechał makaron, a potem małe co nieco. I może nawet był jakiś prysznic, kto to wie. Walnąłem się na łóżko i ogarniałem kolejne zaległości, których u mnie nie brakuje. Tym razem książkowe. Jak wrzuciłem info o książce na kanał to Krzysiek od razu stwierdził, że on nie musi tego czytać – w końcu już teraz je i biega.

Druga nocka nie jest zła

Co prawda nie zasnąłem, ale leżąc przez 30 minut z zamkniętymi oczami także można się nieźle zregenerować. Naładowany dobrą energią ruszam na kolejną, chyba już 7 pętlę. Temperatura dość mocno spadła, ale biegało się przyjemnie. Spokojnie z nogi na nogę przemieszczam się po leśnych ścieżkach, które bardzo szybko ogarnął mrok. Od czasu do czasu lubię biegać w ciemnościach po lesie bez czołówki – tzn. wyłączam ją. I już po chwili oczy przyzwyczajają się do otoczenia i bez problemu można biec. Oczywiście trudno, by było coś takiego praktykować na zawodach w górach gdzie jest trudny trening. Ale jak biegamy po znanym nam terenie to jest to przy okazji fajny trening dla naszej psychiki i oswajamy się z ciemnością. Tylko żebyście nie pomyśleli sobie, że koczuję w lesie w jakimś szałasie czy namiocie. Mam po prostu w miarę blisko do lasu, a poza tym jak już wiecie nie jestem miłośnikiem asfaltu.

A po powrocie wjechało zimniuteńkie, prosto z lodówki pomarańczko. Poczułem się jakbym wbiegł na punkt żywieniowy na zawodach. Brakowało tylko arbuza – mój ulubiony owoc podczas biegów. A potem zainspirowany przez jednego z uczestników zapodałem sobie herbatkę malinową z miodem.

Czas do kolejnej rundy minął jak błyskawica. Miałem wrażenie, że przed chwilą wróciłem z poprzedniej pętli, a już trzeba ruszać na kolejną. Robi się coraz zimniej, ale biegnie się całkiem dobrze. Czułem, że jestem już nieźle zmęczony, ale każdorazowe wejście na discorda od razu ładowało akumulatory. Wystarczyło spojrzeć na te roześmiane gęby i człowiekowi się udzielało. Na ostatniej nocnej rundzie o 4:00 temperatura bardzo mocno spadła. Do tego stopnia, że wszystkie ptaki zaszyły się w swoich ciepłych gniazdach. I nie było już słychać jak poprzedniej nocy ich przepięknych odgłosów. Za to było słychać dość wyraźnie, a jeszcze bardziej czuć podmuchy mroźnego wiatru. Po powrocie gorący prysznic na rozgrzanie, ale też dałem sobie trochę zimnego na złagodzenie bolących nóg.

Chłodna niedziela

Całkiem nieźle się zregenerowałem po nocy. Choć nie było już tak zimno jak o 4 nad ranem to jednak panowała znacznie chłodniejsza aura niż dnia poprzedniego. Poziom dobrej energii utrzymywał się na dość wysokim poziomie, także nie miałem problemów z ruszeniem tyłka. Kiedy wybiegłem na ulicę wszędzie były rozwieszone taśmy i co kawałek stali wolontariusze. No tak w końcu dzisiaj półmaraton. I nawet jeden kolega z discorda w nim startuje – Łukasz od SwimRun.

Dodatkowo biegając blisko natury zawsze z automatu ładują mi się baterie. A poza tym ta cała szalona ekipa, która jest nieźle świrnięta na punkcie biegania i nie tylko dawała takiego kopa, że nie było innej opcji jak zrobić to do końca.

Ostatnie starcie

Tak jak powiedziałem do ekipy – choćbym miał na czworakach to zrobić to nie odpuszczę. Na szczęście nie musiałem na czterech. Biegło mi się cudownie, co nie znaczy, że na koniec zasuwałem. Ale po prostu biegłem z naprawdę wielkim uśmiechem na twarzy ciesząc się, jak głupi do samego siebie. Roznosiła mnie energia – super uczucie. Tak się rozbujałem, że zamiast 6 zrobiłem ponad 10 km.

Trudno jest podsumować to czego doświadczyłem w ciągu tych 48 godzin. Otrzymałem od całkiem obcych mi ludzi ogromne wsparcie i mnóstwo porad na przyszłość. Potwierdziło się też to co już o sobie wiedziałem, że w tego typu wyzwaniach głowa gra pierwsze skrzypce, a moja jest mocna. I nie ważne, że coś pobolewa i tak jesteśmy w stanie to przetrwać i kontynuować podjęte wyzwanie. To, że trafiłem do takiego grona jest dla mnie ogromnym zaszczytem. A Kamil zasługuje na medal, chociaż znając go, to raczej nie jest fanem tego typu błyskotek – oczywiście z uwagi o ochronę środowiska. Stary – zrobiłeś coś niezwykłego. Wrzuciłeś do jednego worka tak różnych ludzi i mimo, że od wielu z Was odstaję formą i doświadczeniem sportowym to czułem się, że jestem równy. A tak wygląda moje podsumowanie tego jakże niesamowitego wyzwania.

Oczywiście bez wsparcia bliskich wyzwanie to byłoby o wiele trudniejsze do zrealizowania, jeśli w ogóle możliwe. Zawsze mogę liczyć na moje dziewczyny, które pomagały mi jak tylko mogły.

Dziękuję, że mogłem być częścią tej szalonej karuzeli i cieszę się, że Was poznałem. PS. Nie zapomnijcie odwiedzić kanału Black Hat Ultra.
Pozdrawiam Was Leśny ludek.