Survival Race 2018
Pomysł na tego typu zawody kiełkował w mojej głowie od dawna. W zeszłym roku już prawie zbierałem ekipę, ale jak widać to nie był jeszcze ten czas. Wymyśliłem sobie, że wystartujemy jako firmowy team. Gdy na początku grudnia zapisałem się na zawody Survival Race nie było chętnych, by utworzyć team. W końcu była zima, komu by się chciało w takich warunkach trenować. Wszyscy wyczekiwali nadejścia wiosny.
Z początkiem marca wszystko się zmieniło. Z każdym dniem przybywało chętnych, którzy dołączali do utworzonej przeze mnie grupy. W ostatniej chwili do team-u dołączyła Magda z działu QA – jedyna kobieta w naszej ekipie. Ostatecznie powstał niezły – 10-cio osobowy zespół. Zapisaliśmy się na trasę Warrior – 6 km. Na tym dystansie do pokonania będzie ponad 30 przeszkód o często śmiesznie brzmiących nazwach: Monkey Bar 2.0, Water Prison, Wieloryb i wiele innych. Ale niech Was to nie zmyli- na pewno łatwo nie będzie.
Postanowiłem zorganizować regularne treningi, które miałby nas przygotować, ale przede wszystkim zmotywować do regularnej aktywności. Spotykaliśmy się w różnym składzie raz w tygodniu skupiając się głównie na bieganiu, by poprawić ogólną wydolność. W naszej ekipie byli ludzie, którzy początkowo mieli problem z przebiegnięciem w spokojnym tempie 1 km. A mimo to podjęli wyzwanie. Tak naprawdę myślę, że te zawody były tylko pretekstem, by zmienić coś w swoim życiu – stać się bardziej aktywnym.
Początkowo nasze treningi składały się z truchtania kilku kilometrów i jeśli była taka możliwość wykonywaliśmy trochę ćwiczeń na wolno stojącej siłowni. Spotykaliśmy się w najróżniejszych częściach Poznania: Piątkowo, Grunwald, Dębiec, Centrum. Przyjemnych miejsc do biegania nie brakuje.
Z czasem doszły treningi na większej intensywności – crossy, by popracować trochę nad siłą biegową. Cytadela do tego typu treningów jest idealna.
Z tygodnia na tydzień energia była coraz fajniejsza i chęci do treningów większe. Rosła też temperatura, a tym samym treningi nawet o godzinie 20 bywały bardzo ciężkie – pot lał się strumieniami.
W piątek w „Dzień dziecka”, a więc dwa dni przed startem spotkaliśmy się na Malcie z większością team-u w celu odebrania pakietów startowych i zrobienia częściowego przeglądu trasy.
Dzień przed startem pełna gotowość i oczywiście lekki stresik.
Śmiałem się, że nowa opaska idealnie pasuje do mojej starej – jakby coś nie poszło…
W końcu nadszedł ten dzień. Jak zwykle przed zawodami obudziłem się dość wcześnie pełen najróżniejszych emocji. Za oknem niebo pokryte chmurami – w pierwszej chwili ucieszyłem się. Nie będzie upału, który od dłuższego czasu nas męczył. Z uwagi, że ekipa dość późno się zebrała najwcześniejszą godziną startu jaką mogłem dla nas wybrać była 11:45.
Gdy dojechaliśmy na miejsce pogoda zmieniła się o 180 stopni i ponownie wróciła wysoka temperatura.
Idąc na miejsce spotkania przystanęliśmy przy pomoście – Maja z wielką uwagą przypatrywała się spacerującym po niewidzialnej ścieżce kaczkom, chodziły jakby w kółko.
Po chwili dochodzimy do miejsca, gdzie inne grupy już zmagają się z trasą. Z naszej perspektywy wygląda to na fajną zabawę. Ale czy tak rzeczywiście będzie to już niedługo się okaże.
Gdy jesteśmy na wysokości biura zawodów zza pleców słyszymy wołanie – to nasza ekipa. Maja początkowo nieśmiała, ale z czasem się rozkręca i zaczyna szaleć. Humory jak zawsze dopisują. Reszta ekipy po chwili do nas dołącza.
Jeszcze tylko ostatnie przygotowania i możemy udać się na miejsce startu.
Nie możemy przecież zostawić naszych odcisków na trasie.
Zygmunt zakupił specjalnie na zawody buty na trudne warunki. Poza niezwykłą wytrzymałością mają jeszcze jedną ważną cechę. Świecą w ciemnościach, a co za tym idzie łatwiej będzie je odnaleźć w błotnych czeluściach.
Pozostaje jeszcze konfiguracja jednej z 30 kamer i możemy lecieć.
Najlepsza ekipa na zawodach w pełnym składzie.
Maja też ładuje energię przed startem.
Teraz pozostaje nam jedno – makeup. Barwy wojenne muszą być.
Na tego Pana lepiej uważajcie na trasie.
Małe co nieco i można startować.
Zapisując się na konkretną godzinę automatycznie zostaliśmy przypisani do fali, czyli grupy liczącej 100 osób. Każda taka fala startowała w 15 minutowych odstępach. Ostatecznie nasz start przesunął się o jakieś 15 min. Teraz jeszcze wspólna rozgrzewka i śmigamy na trasę.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Temperatura powietrza wymieszana z energią startujących daje niezłą bombę – będzie się działo.
Na początek dwie przeszkody w postaci snopów słomy, które bardzo sprawnie pokonujemy.
fot. Marta Majewska
Kolejna przeszkoda King Kong 2.0 – nie była już taka prosta i tu musieliśmy pracować zespołowo. Za nie pokonanie przeszkody czekają karne ćwiczenia w postaci burpees (ćwiczenia łączące w sobie robienie pompek i wyskok). Na koniec wziąłem Magdę na barki i przeszliśmy dość gładko tą przeszkodę. Sam próbując poległem i wspomógł mnie Adam.
Biegniemy dalej wzdłuż jeziora i tuż za źródełkiem skręcamy w las gdzie czeka na nas kolejna przeszkoda. Tym razem musimy po wąskich deskach przedostać się na drugą stronę niezbyt zachęcającej rzeczki – tu liczy się dobry balans.
Kolejną przeszkodą była – Gorilla Trap. Trochę jak King Konga, jednak rozstaw pomiędzy kółkami był tu dużo mniejszy co zdecydowanej większości z nas ułatwiło sprawę. Idzie nam całkiem nieźle, choć temperatura daje się coraz bardziej we znaki.
A teraz czeka nas rzut dzidą prosto w snop słomy, następnie przeczołgujemy się pod autami.
fot. Marta Majewska
Po drugiej stronie jeziora czekają na nas atrakcje wodne i błotne. Czołgamy się w błocie, przepływamy pod siatkami (Water Prison), wskakujemy do zbiornika z lodem. Niestety w takiej temperaturze lód bardzo szybko topniał i nie nadążali wrzucać nowego. Ale i tak przyjemność była ogromna.
Zawody okazują się bardzo interwałowe i bieganie pomiędzy przeszkodami choć krótkie, ale na dość wysokich obrotach już w połowie trasy daje nam nieźle w kość. Oczywiście palące słońce także nam nie pomaga. Jeden z kolegów odpuszcza sobie dalszy udział, ale to była całkowicie zrozumiała siła wyższa. Czasem, by zrezygnować trzeba mieć większe jaja – wielki szacun Mateusz.
Teraz wpadamy na pierwszą z serwowanych nam zjeżdżalni – nierówności terenu trochę poobijały nam tyłki, ale było fajnie. Perfekcyjny ślizg w wykonaniu Fabiana.
fot. Marta Majewska
Przed nami jeszcze mnóstwo ciekawych przeszkód. Wspinamy się po linie, przeczołgujemy w ciemnym tunelu tzw. wyścig szczurów. Wbiegamy ponownie w okolice jeziora, gdzie pokonujemy spory ciąg drabinek, a tuż a nim czołgamy się pod drutem kolczastym – to akurat było dość proste. Nieomal każdą trudniejszą przeszkodę pokonujemy zespołowo i wspomagamy się nawzajem.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Biegnąc dalej docieramy to tzw. Wieloryba – tu dopiero będzie zabawa. Wielka dmuchana poducha, na którą trzeba było się wdrapać, by przedostać się na drugą stronę. Każdy z nas miał inną technikę, ale i tak większość z nas musiała pracować zespołowo i wciągać się nawzajem. Za to Marcin zrobił taki wyskok, że na szczupaka przeleciał na drugą stronę. W ostatniej chwili wyhamowaliśmy go łapiąc jego nogi. Tak czy inaczej tu było naprawdę dużo śmiechu.
Kawałek dalej basen z pianą, a tuż za nim Elektrofaza. Przebiegaliśmy pod rozwieszonymi drugami pod prądem, kilka razy nieźle poczułem. I znowu jesteśmy z drugiej strony jeziora, po drodze mijamy bufet z wodą, przydał się łyczek wody. Zaliczamy niezły slalom po schodach. I znowu wpadamy nad brzeg jeziora, a tu czeka na nas maglownica. Niepozornie wyglądająca przeszkoda składająca się z opon zamontowanych w formie magla. Przeciśnięcie się pomiędzy nimi było nie lada wyzwaniem. Następnie kolejna porcja ochłody, tym razem wskakujemy całkowicie do jeziora – ale frajda. Potem znowu czołganie w piachu. Podczas energicznego czołgania się zaliczam niezłe uderzenie kolanem w sporej wielkości kamień. I w końcu druga zjeżdżalnia. Ale żeby się do niej dostać trzeba się wdrapać na szczyt stoku narciarskiego. A do pełni świeżości dużo nam brakowało, także nie było to takie proste.
Zbliżając się do mety zaliczamy Panierkę, siatkę, pod którą trzeba było się przeczołgać. A dalej Piramidę – najpierw trzeba było wspiąć się na jej szczyt po już bardzo obślizgłej od błota linie, by później zjechać na tyłku. Jak się okazało czarna folia tak się nagrzała od słońca, że nieźle dawało po tyłku.
I w końcu największa z przeszkód, budząca jednocześnie najwięcej emocji – Quarter Pipe. Ponad czterometrowa rampa – na żywo wydaj się dużo wyższa. Na szczycie siedziało kilka osób pomagających innym pokonać tą jakże wspaniałą przeszkodę. Ludzie z innych zespołów biegną po lewej stronie wprost na czekających z wyciągniętymi rękami ludzi. Ja po chwili namysłu ruszam z prawej, gdzie jest pusto – niestety zabrakło około metra. Za drugim razem pobiegłem z lewej i pomogli mi wejść. Szkoda, że nie spróbowałem jeszcze kilka razy sam. Spora część naszej ekipy osiągnęła szczyt rampy.
Jeszcze tylko skok przez ledwo palące się już ognisko i przedostanie się przez zaporę Wikingów i wspólnie przekraczamy linię mety. Wymęczeni, ale bardzo zadowoleni – zrobiliśmy to.
Dla tych co lubią zimne piwko.
fot. Marta Majewska
Na koniec pamiątkowe zdjęcie.
Teraz troszkę się opukać z pozostałego błota – ale przyjemnie ochłodzenie.
To była piękna walka z kurzem, błotem zalepiającym momentami oczy, bardzo wysoką temperaturą. Pomimo otarć, stłuczeń, zadrapań i dużego zmęczenia pokonaliśmy trasę i dotarliśmy w jednym kawałku. I szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że pokonanie tej trasy tak mnie wymęczy.
Dzięki wszystkim za podjęcie tego jakże pięknego wyzwania. Jestem w Was dumny – świetnie sobie poradziliście.
No i oczywiście dzięki za wsparcie i kibicowanie.