Supermaraton Gór Stołowych – czyli jak zakochałem się w górach po raz drugi
Od miesięcy biegi górskie siedziały głęboko w mojej głowie i zaprzątały każdą wolną myśl. Gdy we wrześniu ubiegłego roku ukończyłem bieg Forest Run rozgrywany w przepięknych okolicznościach przyrody Wielkopolskiego Parku Narodowego od razu złapałem bakcyla biegania w terenie. To były moje pierwsze poważne zawody biegowe. Zresztą od zawsze uwielbiałem spędzać czas na łonie natury, ale wcześniej robiłem to w zdecydowanej większości na dwóch kółkach.
W listopadzie zapisałem się na lokalne zawody w ramach cyklu „Grand Prix Dziewiczej Góry w biegach górskich”. Był to 2. z 6. biegów, które były organizowane raz w miesiącu na Dziewiczej Górze k. Poznania. Po pierwszym biegu tak mi się to spodobało, że chciałem więcej i więcej. Dlatego już w grudniu zapisałem się na pierwszy w życiu ultra w górach. Pewnie pomyślicie, że zwariowałem – faktycznie jest to dość szalony pomysł, ale co tam. Wybierając bieg, pod uwagę brałem te najkrótsze ultra, czyli +50 km, no i oczywiście taki, który będzie miał już jakąś historię.
Dość szybko trafiłem na Supermaraton Gór Stołowych, na którym to trasę wytycza sam Piotr Hercog. Z początku nie uświadomiłem sobie, co może stać za taką trasą. Szybko jednak, zarówno z gazet, jak i z internetu przekonałem się, że jest to trudna technicznie trasa. Ale było już po ptakach – byłem na liście startowej. A ponieważ moje doświadczenie jest praktycznie zerowe to zapowiada się niezła zabawa.
W ramach treningu, zaliczyłem do końca cały cykl biegów na dziewiczej górze (ostatni etap). Co prawda startowałem na dystansie 5 km, więc to może wydawać się śmieszne w kontekście biegów górskich, a tym bardziej ultra. Ale przez te kilka miesięcy nauczyłem się trochę o bieganiu w terenie.
Z czasem zacząłem wprowadzać specyficzne treningi: podbiegi, zbiegi, cross, przebieżki, schody, a tym samym siła biegowa rosła. Z początkiem roku zacząłem chodzić na ćwiczenia grupowe (tzw. powięź) do Body Work. Jest to miejsce, gdzie pracują głównie fizjoterapeuci, a co za tym idzie kładą tam duży nacisk na pracę z własnym ciężarem ciała i prawidłowe wzorce ruchowe. Okazało się to strzałem w dziesiątkę – zwiększyło to moją ogólną wytrzymałość i siłę mięśni.
Pod koniec kwietnia wystartowałem w ultramaratonie rowerowym na 510 km (relacja). Start w tych zawodach utwierdził mnie w przekonaniu, że mam wystarczająco silną głowę, by móc powalczyć na długich dystansach.
Zdawałem sobie sprawę, że porywam się na coś wielkiego i że może to wykraczać poza granicę moich możliwości, bo przecież bieganie to nie do samo co rower, na którym zresztą jeżdżę od 20 lat. Tydzień przed startem, gdy byłem na jednym z treningów organizowanym przez ludzi ze sklepu NBR, usłyszałem, od dużo bardziej doświadczonego biegacza, że mój start na tym dystansie nie jest dobrym pomysłem. Szczerze mówiąc zgadzałem się z nim, ale mimo to chciałem spróbować swych sił.
W końcu nadszedł długo wyczekiwany czas i przy okazji zawodów zrobiliśmy sobie z rodzinką wakacje w górach. Dla Mai będzie to pierwsze spotkanie z górami. No to ruszamy! Kierunek – Karłów – Góry Stołowe. Po drodze zabieramy teściową, która także będzie mnie dopingować na zawodach.
Szybko docieramy do Wrocławia, a chwilę później widać już Ślężę.
Co prawda do Stołowych jeszcze kawałek, ale widok gór bardzo cieszy.
Jeszcze tylko kilka, no może kilkanaście zakrętów i jesteśmy.
Dość późno zamawialiśmy nocleg, dlatego nie mieliśmy zbyt dużego wyboru. I jak się okazało, było to idealnie położone miejsce. Do startu zawodów kilkadziesiąt metrów, do jedynego w wiosce sklepu kilka kroków, a na metę rzut beretem.
Rozpakowaliśmy się w pokoju, zjedliśmy coś, Maja sobie troszkę porysowała, a potem udaliśmy się po odbiór pakietu startowego.
Na miejscu kręciło się już sporo osób, chociaż wiadomo, że najwięcej ludzi będzie na ostatnią chwilę. Pakiet odebrałem bez kolejki 🙂
Jutro o 8 rano w tym miejscu będzie mój debiut. O dziwo stresik, który nachodził mnie od jakiegoś czasu minął. Ale pewnie jeszcze nadejdzie tuż przed startem.
Nie mogłem się powstrzymać i musiałem jeszcze przymierzyć tą jakże piękną koszulkę.
Po powrocie do pokoju zacząłem się szykować, by o niczym nie zapomnieć. Poza wodą i izotonikiem, które jutro na świeżo dopakuję, chyba wszystko mam.
Budzik zadzwonił o 5:30, nie bardzo chciało mi się wstać, ale wiedziałem, że muszę. Moje aniołki jeszcze słodko spały. Wyjrzałem przez uchylone okno, niebo było zachmurzone, do tego chłodny wiatr – idealne warunki do biegania.
Zjadłem śniadanie – płatki z mlekiem, banana i kanapki z dżemem. Około 7:30 byliśmy gotowi do wyjścia. Gdy ubrałem plecak okazał się bardzo ciężki, za ciężki… dlatego zrezygnowałem z części zapasów (głównie batoników). Udaliśmy się na miejsce startu, które jak już wspominałem znajdowało się w budynku obok.
Służby ratownicze także szykowały się do zabezpieczania trasy. Tuż za mną energicznym krokiem podąża na start Pani Ewa, którą później miałem przyjemność poznać na trasie. Równa babka po 50-ce – wulkan energii.
Gdy tylko weszliśmy na dziedziniec startowy Maja nie wiedziała, w którą stronę ma się obrócić, ale chyba najbardziej ciekawiła ją scena – była zachwycona.
Nie było za ciepło, około 15 stopni, ale jak widać niektórym to kompletnie nie przeszkadzało. Faktem jest, że taka temperatura jest idealna do biegania.
Kwadrans przed startem miała się odbyć wspólna rozgrzewka w rytmie zumby – ciekawe co to będzie. Korzystając z czasu, który jeszcze pozostał poszedłem podpierać lampę i wygładzać trawnik.
Po krótkiej rozgrzewce od razu zrobiło mi się przyjemnie ciepło. A teraz przyszedł czas na energiczną zumbę. Dziewczyna prowadząca rozgrzewkę także startowała z nami na trasie ultra.
Już po kilku podskokach jej pozytywna energia udzieliła się wszystkim co skutecznie rozładowało napięcie przedstartowe.
Mai bardzo spodobała się tańcząca dziewczyna na scenie i postanowiła do niej dołączyć.
Ale zamiast tańczyć razem z nią stanęła naprzeciwko i w skupieniu wpatrywała się w jej ruchy.
Teściowa też się nieźle wkręciła w zumbę.
Rozgrzewka myślę wszystkich nieźle rozgrzała w ten chłodny poranek, ale przede wszystkim dobrze się przy tym bawiliśmy. Ostatnie sekundy do startu, odliczanie i ruszamy w trasę.
Początkowo biegniemy pośród przepięknych pól i łąk otoczonych z każdej strony cudownymi panoramami Gór Stołowych. Kolorowy sznur biegaczy coraz bardziej się rozciąga. Staram się biec bardzo spokojnie i równo choć z emocjami szalejącymi w mojej głowie, nie jest to takie proste.
Biegnąc niebieskim szlakiem pierwsze kilometry trasy zbiegamy z niewielkimi podbiegami.
Po przebiegnięciu około 6 km odbijamy w żółty szlak i trasa zaczyna się piąć w górę, coraz wyżej i wyżej.
W tym momencie poprosiłem kolegę o zrobienie zdjęcia i tak się poznaliśmy. Razem z Piotrkiem przebiegliśmy kilka ładnych odcinków trasy. A zza moich pleców wyłania się wspomniana już wcześniej Pani Ewa, z którą chwilę później na stromym podejściu zamieniłem kilka słów. Jak widać to czasem wystarczy, by nawiązać kontakt.
Momentami robi się naprawdę stromo i tak, jak mi wszyscy powtarzali – na stromych podbiegach maszerujemy, nie biegniemy. Teraz już wiem jak to działa. Biegnąc zyskalibyśmy niewiele, raptem kilka sekund, za to stracilibyśmy mnóstwo energii, która jest tak bardzo potrzebna, by ukończyć bieg. Natomiast maszerując, tempo możemy mieć bardzo zbliżone, a oszczędzamy sporo energii.
To dopiero początek trasy, ale jestem nią zachwycony, a myślę, że będzie jeszcze ciekawiej.
A tak wygląda człowiek zbliżający się do pierwszego bufetu na trasie – spragniony smakołyków 🙂
Pomimo wielkiej od lat miłości do gór i natury, z każdym kolejnym krokiem wkraczam w nowy, nieznany dotąd dla mnie świat biegów górskich.
Aż tu nagle, zza zakrętu wyłania się stojąca w złocisto lśniącej szacie dziewczyna z ekipy – Załoga Górska. Pomimo niskich temperatur niestrudzenie wskazuje biegaczom właściwy kierunek.
Po 2h docieram do pierwszego bufetu – 13,9 km z godzinnym zapasem względem limitu. Jak na razie idzie bardzo fajnie, czuję się cudownie. Dobra energia, którą tworzą ci wszyscy ludzie dookoła, jak i towarzysząca nam przez cały czas piękna natura sprawiają, że chcę coraz głębiej wnikać w ten świat.
Po chwili spotykam ponownie Piotrka i jego ekipę. Jak się okazuje, oni także wpadli na równie szalony pomysł, by swój pierwszy bieg górski rozpocząć od tej niezbyt łatwej trasy. A wracając do przysmaków, na które tak bardzo miałem ochotę, gdy tu dotrę – to arbuzy wymiatają. Schłodzone górskim powietrzem smakują i orzeźwiają nieziemsko.
To był najdłuższy odcinek na całej trasie, ale myślę, że też najprostszy. A poza tym na tym etapie nie czuć jeszcze zmęczenia, które wyjdzie na pewno na kolejnych i będzie się z każdym punktem kontrolnym pogłębiać.
Przez cały czas na trasie towarzyszy mi Kłapouszek, którego pożyczyła mi Maja. Zresztą nie pierwszy raz dotrzymuje mi towarzystwa podczas moich wyzwań.
Z uwagi na niską temperaturę wypiłem mniej płynów niż przewidywałem, dlatego nie muszę nic dolewać. Zjadłem trochę arbuza, pomarańczy i dwa kawałki banana. Jest dobrze, możemy lecieć dalej 🙂
Po chwili, piękna wspinaczka pośród licznych głazów i korzeni. Nie jest łatwo, ale za to jest niesamowicie.
Trochę wypłaszczenia – można przyspieszyć lub jak ktoś woli zwolnić 🙂
A tutaj słynny już na całym świecie wolontariusz z Załoga Górska: Aczi. Trochę już znudzony nieustannie mijającymi go i głaskającymi biegaczami.
I znowu piękne tekstury Gór Stołowych, jakie matka natura dla nas stworzyła.
A po chwili schodki – na wypadek gdyby któryś z biegaczy zbytnio przywykł do windy.
Zbliżam się do 2 punktu kontrolnego, który tak naprawdę jest tym samym, tylko tym razem wbiegamy z innej strony. Chwilę wcześniej poczułem jakby skurcz w pośladkach – od razu wciągnąłem szot magnezowy i już po minucie ból minął.
Za plecami w oddali wyłania się niezbyt wyraźnie Śnieżka.
A na deser, z grubej rury oczywiście – arbuz. Wolontariusze jesteście boscy, rozpieszczacie nas 🙂 Kolejny punkt zaliczony w wyznaczonym czasie – 22.9 km, 50 min zapasu.
Poza arbuzem i pomarańczą dolewka wody, rozpuszczam izotonik, i w drogę. Pomiędzy bufetami staram się w równych odstępach czasu (co 15 min) pić wodę na zmianę z izotonikiem, a co godzinę batonik lub żel. Miałem też naleśniki – kilka wciągnąłem na trasie.
Kawałek za punktem doganiam Magdę, Michała i Piotrka, którzy szybciej ogarnęli się na punkcie. Przez jakiś czas biegliśmy razem, później się rozdzieliliśmy. Niezbyt długi podbieg, a za nim mocny zbieg. Tu można było rozwinąć naprawdę niezłe prędkości, ale można było też z łatwością zaliczyć spektakularną glebę. Ja cały czas uczę się tej trudnej sztuki.
Pomimo narastającego zmęczenia trasa nieustannie mnie zachwyca i czerpię ogromną radość z każdego kroku.
Zbliżając się do kolejnego punktu ok. 30 km dostałem nagłego przymulenia i spadku energii, pomimo regularnego przyjmowania kalorii. Czyżby to była tzw. ściana? Nie mam pojęcia co to było, ale jak się później okazało Piotrek w podobnym czasie odczuwał to samo. Wciągnąłem żel z kofeiną, i po krótkiej chwili było już super.
No i jestem, kolejny punkt osiągnięty – Pasterka, 33,7 km trasy. Mam już ponad 5 h w nogach, zapas czasu trochę jakby się skurczył – 30min.
Ekipa na punkcie serwuje przepyszne kanapki z żółtym serem i pomidorem – wypas. Nie zapominajmy oczywiście o arbuzach – najlepsze.
Po krótkiej, ale jakże przyjemnej przerwie biegnę dalej. To już ponad połowa trasy, a ja czuję się naprawdę nieźle. Początkowo żółtym szlakiem płasko więc można cisnąć, a po 2 km zaczyna się bardzo stromy zbieg.
Pojawia się nawet pierwsze błoto na trasie – a to ci niespodzianka 🙂
Po jakiś 30 min zbiegania, a raczej schodzenia, bo trudno po takim czymś biec, zaczyna się tym razem strome podejście. Na ciężkich zbiegach zaczynam odczuwać ból ścięgien biegnących z tył kolana – no cóż, trzeba troszkę przyhamować. Na trasie wielokrotnie mijaliśmy się z Asią i miło sobie rozmawiamy pokonując kolejne podejścia.
Natura na każdym kroku próbuje nam umilić ten jakże trudny bieg.
Po 7 h meldujemy się w komplecie na kolejnym, 4 już punkcie – 40,9 km trasy. Ten odcinek dał nam nieźle w kość, ale mamy w sobie jeszcze dość pary, by cisnąć dalej.
Tu po raz pierwszy wypijam trochę coli – ale to dobre. Dolewka wody, rozpuszczam izotonik, częstuję Piotrka magnezem. Wciągam jeszcze tylko kilka żelków od Piotrka i ruszam. Piotrek pocisnął ostro do przodu, ja natomiast biegnę z Magdą i Mateuszem w kierunku ostatniego punktu.
W międzyczasie Maja z rodzinką udają się na metę, by wspierać mnie podczas finiszu. Zanim ruszyli, Maja musiała dokładnie pokazać, które szlaki poza wejściem na Szczeliniec Wielki chce zaliczyć.
Jednym słowem – wszystkie 🙂
Oczywiście nie było mowy, by całą drogę siedziała w nosidle. Od razu wyrywała się i chciała iść sama na nóżkach. Także co najmniej połowę trasy pokonała na nóżkach. Oczywiście mama musiała ją wziąć za rączkę bo to przecież jest mały dzik.
Zmęczenie udziela się już każdemu, ale piękne panoramy i fajna górka kusi, więc ruszam mocniej do przodu.
Z oddali widzę postać Piotrka ostro napierającego do przodu. Doganiam go przed ostatnim już punktem na trasie.
Poznaję też Hannę, z którą rozmawiam przez chwilę.
Na ostatnim punkcie jakoś nie zrobiłem zdjęcia, ale pamiętam, że było bardzo wesoło. Kilka osób dostało skurcze i częstowałem ich magnezem. Przydał się większy zapas. Hanna siedziała na kamieniu i wcinała sól. To już końcówka – 47,7 km trasy i ponad 8 h w nogach. Punkt znajdował się nieopodal wyjścia z Błędnych Skał.
Z każdym oddechem górskie powietrze wypełniając moje płuca sprawia, że czuję się niesamowicie. Ciśniemy ostro z Piotrkiem do mety pokonując ostatnie trudności. Humory dopisują przez cały czas – wciąż jest energia, by biec przed siebie.
Początkowo biegniemy czerwonym szlakiem delikatnie pod górę, by po 2 km w okolicach Skalniaka zacząć zbiegać. Mijają kolejne 2 km i dobiegamy do drogi asfaltowej, która dalej prowadzi nas do Karłowa.
Przebiegamy tuż obok miejsca, w którym startowaliśmy, a kawałek dalej za jedynym w Karłowie sklepem skręcamy w lewo i dalej po kostce biegniemy w kierunku sławnych schodów prowadzących na Szczeliniec Wielki, gdzie znajduje się meta. Zbliżając się do wejścia na schody nachylenie delikatnie się zwiększa. Po drodze mijam mnóstwo kibiców jak i zawodników, którzy zdążyli już ukończyć bieg – wszyscy razem dopingują każdego z nas.
Ostatnie kilkadziesiąt metrów przed schodami pokonuję marszem, ale ekipa kibiców tak głośno krzyczy, że jakby z automatu odpalam i rura do przodu. Nieomal całą drogę na szczyt (665 schodków) biegnę, chwilami tylko zwalniając. Bardzo sprawnie pokonuję wysokość. Wszyscy schodzący robią mi miejsce i dopingują głośno: „Dajesz, dasz radę, już za chwilę meta, jeszcze kawałek”. Wiem jedno, z każdym pokonanym stopniem zbliżam się do mety.
I w końcu wyłaniam się zza wielkiego głazu, a tuż za nim moja rodzinka 🙂 Meta musi być już blisko – myślę sobie i jeszcze bardziej zwiększam tempo.
W pięknym stylu wbiegam na metę – coś niesamowitego.
Po chwili podbiega Maja i wiesza mi się na szyje. Przytulamy się mocno, a później duży buziak. Czuję się bosko.
Wszyscy razem, co za emocje – dziękuję, że tu ze mną jesteście.
fot. Fotografia Małgorzata Telega
Minęła krótka chwila i na mecie pojawia się Piotrek. Super się nam razem biegło.
Zdejmując chip daję choć na chwilę odpocząć stopom – należy im się. A Maja wszystkim naokoło pokazuje jaki tata dostał medal.
fot. Fotografia Małgorzata Telega
Po kilku minutach schodzimy na dół – wbieganie było dużo prostsze. Tym razem to my dopingujemy biegaczy, którzy mijają nas na schodach.
Każdy odcinek trasy był inny, a zarazem wyjątkowy i niezwykły. No może tylko za wyjątkiem asfaltowych fragmentów – nie cierpię biegać po asfalcie. No ale chyba nie da się inaczej poprowadzić trasy. Być tu i doznawać to wszystko z każdym krokiem, to coś niesamowitego. Teraz czuję, że to może być także i mój świat, który jeszcze wczoraj wydawał mi się tak odległy i niedostępny.
Ostatecznie zająłem 389 / 455 miejsce – czy jest się z czego cieszyć? No pewnie, jeszcze przed startem nie wiedziałem, czy w ogóle dam radę dobiec do końca, a nie dość, że pokonałem całą trasę to jeszcze miałem dość energii, by pocisnąć na schodach do mety.
Na drugi dzień poszliśmy na chwilę zobaczyć startujących na krótszym dystansie – 21 km. Spotkałem Panią Ewę, która od razu mnie poznała. Rozmawialiśmy o wrażeniach z trasy. Zapytała czy biegnę zimowy półmaraton 🙂 Pani Ewa ledwo zakończyła jeden i już jedzie na kolejny tym razem na Ukrainę – Bojko Trail, startuje na 120 km. Brak mi słów. Co za kobieta!
A tu wszyscy razem – nasz szalony miś chyba polubił już góry 🙂
fot. Waldemar Kitta
Korzystając, że jesteśmy tu jeszcze przez kilka dni, odwiedziliśmy z Anią i Mają niektóre miejsca, którymi poprowadzona była trasa. Zabrałem też w te miejsca mój medal. Chyba każdy przyzna, że jest piękny. Pomimo, że jest to tylko kawałek metalu zawieszony na smyczy, to tak naprawdę każdy taki medal kryje w sobie inną historię. Często te historie przeplatają się wzajemnie podczas biegu. To niesamowite jaka tu panuje atmosfera i Ci wszyscy ludzie, których poznałem na trasie i zamieniłem z nimi choć kilka słów.
Wielkie podziękowania za super organizację, mistrzowskie oznaczenie trasy, no i przede wszystkim sama trasa – nieziemska. A Załoga Górska spisała się na medal – jesteście super! Bardzo dziękuję tym wszystkim, którzy towarzyszyli mi choć przez chwilę na trasie.
No i oczywiście dziękuję mojej rodzince, która marzła, czekając na moje przybycie – Wasza obecność dodawała mi sił na całej trasie.
To była niezwykła przygoda.