Okrążając Tatry
Obudziłem się przed 5, nie do końca wyspany. Gdy podniosłem głowę rower stojący na korytarzu wpatrywał się we mnie, jakby chciał mi coś powiedzieć. Myślę, że chodziło o to, że chciał już poczuć górski wiatr i zmagać się z podjazdami albo mknąć na długich zjazdach.
W tym roku po raz pierwszy jedziemy samochodem na miejsce startu. Nasze maszyny nie będą musiały się cisnąć w pociągu, za to będą podziwiać widoki z dachu auta. Ekipa w tym roku też dopisała – 4 osoby to już niezła grupa. Zobaczymy jak będzie z formą 🙂
W Poznaniu za oknem czyste niebo i piękne słońce, zapowiada się niezły dzień. Zjadłem płatki, dopakowałem resztę rzeczy i jak zwykle podniecony przed wyprawą wyczekuję Dominika z autem.
Poza tym wyprawa ta jest całkiem inna, teraz już nie tylko Ania na mnie czeka, ale także 4 miesięczna Maja. Więc z oczywistych względów będzie to najkrótsza jak do tej pory wyprawa – długo bez moich skarbów bym nie wytrzymał.
Gdy Dominik przyjechał, sprawnie załadowaliśmy rower i bagaże i ruszamy w stronę Leszna, gdzie czekają na nas Kuba i Majki. Jechało się dobrze do czasu, gdy dotarliśmy do obwodnicy Śmigla – tu nagle na drodze powstał korek, który z każdą chwilą narastał.
Skręciliśmy w prawo do Śmigla i dalej do Leszna przez Włoszakowice. Przez ten korek droga do Leszna zajęła nam ponad 2h. Najpierw podjechaliśmy po Kubę, który nie mógł się już nas doczekać. Po zapakowaniu trzeciego roweru na dach zrobiło się tłoczno. Chwilę później dotarliśmy do Majkiego. Gdy skręciliśmy kierownice rowery bez problemu się zmieściły.
Teraz jesteśmy już w komplecie – dość późno, bo ok. 10 ruszamy. Większą część drogi pokonujemy autostradą.
Na widok gór wyłaniających się z oddali na naszych twarzach delikatny uśmiech zmienia się w konkretnego banana 🙂
Wreszcie docieramy do Zakopanego, jednak to nie koniec naszej drogi. Teraz musimy znaleźć bezpieczne miejsce do przechowania auta na czas naszej wyprawy. Co jak się po chwili okazuje wcale nie jest takie proste. Niestrzeżonych parkingów jest mnóstwo, natomiast strzeżonego nikt z miejscowych nie potrafi nam wskazać. W końcu zrezygnowani postanawiamy zostawić auto na zwyczajnym parkingu – wtedy to obsługujący go Pan zdecydowanie odradził nam zostawianie tu auta na noc. To dało nam do myślenia. W końcu ktoś pokazał nam bezpieczne miejsce. Trwało to jakieś 2h. Po zaparkowaniu szykujemy rowery do trasy.
Dzisiaj w planach mamy tylko znalezienie przyjemnego noclegu poza Zakopanym, także wsiadamy na rowery i uciekamy z tego zatłoczonego miejsca. Drogą nr 958 kierujemy się w stronę Chochołowa – przez cały czas zerkał na nas śpiący rycerz (Giewont). Gdy tylko wyjechaliśmy z Zakopanego od razu uderzył nas przyjemny powiew świeżego, górskiego powietrza – uwielbiam ten zapach.
Po 11 km jadąc nieomal cały czas z górki przystajemy na mostku, pod którym przepływa Czarny Dunajec – rzeka wypływająca z Chochołowskiego Potoku. Postanawiamy w tym pięknym miejscu rozbić namioty. Niestety to piękne miejsce z każdej strony pokryte jest kamieniami, a tam gdzie ich nie ma stoi woda. Podjechaliśmy w głąb ścieżki i dostrzegamy gospodarstwo z piękną łąką i jeszcze piękniejszymi widokami. Właścicielka pozwoliła nam rozbić namioty na tym przepięknym terenie. Pierwsza noc z takimi widokami – jest super.
Wieczór robi się bardzo chłodny, z ust bucha nam para – zapowiada się chłodna noc.
[hr2]Noc była spokojna, ale bardzo zimna, jak się rano dowiedzieliśmy od właściciela – termometr nad ranem pokazywał 6 stopni. Mimo bardzo zimnej nocy spało mi się bardzo dobrze, słychać było szum Czarnego Dunajca i nawoływanie lokalnych psów, które jak przekupki na targu dyskutowały między sobą. Obudziłem o 3 było jeszcze ponuro, skorzystałem tylko z naturalnej toalety. Szczyty tonęły w gęstej mgle.
O godzinie 4 mgły w dużej mierze rozpłynęły się – nastał nowy dzień, a wraz z nim cudowne widoki.
Poranek także bardzo zimny, myślę, że bliskość rzeki potęgowało to uczucie. Mimo pochmurnego nieba zapowiada się przyjemny dzień.
Gdy słońce wyszło już na dobre, a wiatr rozwiał chmury zrobiło się przyjemnie ciepło. Promienie porannego słońca rozświetliły całą okolicę.
Uwielbiam takie poranki – chłodne, ale bardzo orzeźwiające.
Słońce coraz wyżej – czas się pakować i ruszać w drogę.
Rowery na noc schowaliśmy w przepięknej altanie, która służyła tutaj jako jadalnia.
Poszedłem po coś do roweru i co widzę – flak. Pierwsza pana na wszystkich moich wyprawach, a było ich już sporo. Majki już zdążył zwinąć namiot i wcinał śniadanie, a ja zabrałem się za założenie nowej dętki.
Gdy skończyłem pompować okazało się, że zostałem sam z namiotem na placu boju.
Po spakowaniu się ruszamy – przystajemy jeszcze na chwilę przy Czarnym Dunajcu.
Można by tu siedzieć w nieskończoność, wsłuchiwać się w szum przepływającej po kamieniach wody i delektować się otaczającej ją krajobrazem, ale trzeba się ruszyć. Przed nami trochę kilometrów, podjazdów i zjazdów pośród tatrzańskich szczytów.
Jeszcze tylko rozgrzewka i jedziemy.
Po 10 km docieramy do Chochołowa, przez które już przejeżdżałem na poprzedniej wyprawie południową granicą Polski. Tym razem odbijamy w lewo kierując się do miejscowości Suchá Hora (Sucha Góra), gdzie znajduje się przejście graniczne ze Słowacją.
Od razu wymieniamy kasę w kantorze i ruszamy dalej – po raz pierwszy na Słowację. W oddali majaczą niezliczone tatrzańskie szczyty pięknie komponując się na tle zielonych pól i łąk. Kuba z Majkim ruszyli ostro do przodu, a my z Dominikiem zatrzymujemy się by nacieszyć się widokami.
Daleko jednak nie uciekną, zaczynają się delikatne podjazdy – uwielbiam to i liczę na więcej.
Gdy dojeżdżamy do Vitanová skręcamy w ulicę Oravicka jadąc wzdłuż rzeki Oravica.
Zjeżdżamy na piękną ścieżkę rowerową, która doprowadza nas do miejscowości Oravica – znanej ze źródeł geotermalnych. Komercyjne baseny wypełnione ludźmi nie zachęcają jednak do zrobienia w tym miejscu przerwy na gorącą kąpiel – jedziemy dalej.
Przed nami kolejna porcja podjazdów i zjazdów. Nie jedziemy w zwartej grupie, każdy podjeżdża we własnym rytmie.
Na górze czekamy chwilę na Majkiego, który mimo najsłabszej formy nie odpuszcza i dzielnie walczy do końca – brawo!
W sklepie przygranicznym kupiliśmy sobie ryżowe ciastka z karmelem – bardzo dobre. Teraz mamy chwilę, by wciągnąć porcję energii.
Krótki zjazd i znowu podjazdy – dla mnie to największa frajda.
Robimy sobie krótką przerwę i odpływamy wpatrzeni w otaczające nas górskie krajobrazy.
Zjeżdżamy do miejscowości Zuberec, gdzie zatrzymujemy się na kawę i herbatę. Po chwili postanawiamy coś zjeść, pada na zupę dnia, którą jest rosół z makaronem (nie było pomidorowej).
Pod dłuższej przerwie jedziemy dalej ciesząc się widokami i piękną pogodą. Słońce nieźle grzeje, jednak górski wiatr sprawia, że wysoka temperatura nie jest tak mocno odczuwalna.
Wjeżdżamy do Okresu Liptovský Mikulášw – coś na kształt naszego powiatu.
Ponownie pniemy się w górę, tym razem jest to 13 km podjazd, nachylenie nie jest może duże, ale długość podjazdu robi swoje. Od razu wstępuje we mnie nowa porcja energii i cisnę do przodu ciesząc się z każdego pokonanego kilometra. Jednak największa satysfakcja jest zawsze na końcu podjazdu. W przypadku podjazdów nagród jest kilka, jedną z nich już wspomniałem, satysfakcja podjechania o własnych siłach (bez prowadzenia roweru), kolejną może być szybki zjazd. Dla mnie jednak znacznie ważniejsza jest ta pierwsza.
Takie znaki choć zapowiadają niebezpieczeństwo to z drugiej strony mówią nam, że możemy się spodziewać fajnego punku widokowego.
Punkt widokowy rzeczywiście zacny, z drugiej strony to miejsce aż prosi się o porządną barierkę.
W dole widać serpentyny, którymi być może będziemy jechać.
Po krótkiej przerwie i nacieszeniu się przepaścią pniemy się jeszcze przez jakiś czas pod górkę.
Ale jak to bywa w górach, skoro było pod górkę to i powinno być z górki, tak jest i tym razem. 8 km zjazd serpentynami z prędkością ponad 60 km/h dodaje nam mnóstwo emocji. Tym samym dojeżdżamy do miasta powiatowego Liptovský Mikuláš.
Z drogi odbijamy w las, by po chwili dotrzeć nad sztuczne jezioro Liptovská Mara. Woda czystością nie przypomina tej z górskich potoków, ale w taką pogodę każda możliwość schłodzenia się jest na wagę złota. Z uwagi, że jest to dzika plaża zamiast piasku są kamienie. Jednak to nie nikomu nie przeszkadza i po chwili zaczynają się schodzić coraz większe masy ludzi. Po ochłodzeniu się w jeziorze i nacieszeniu tym pięknym miejscem zbieramy się.
Wygłodniali udajemy się z stronę centrum w poszukiwaniu sklepu lub baru. Jestem pod wrażeniem sieci dróg rowerowych, w Polsce raczej nie spotyka się dwukierunkowych ścieżek rowerowych. Ścieżka przez cały czas prowadzi nas wzdłuż jeziora z widokiem na góry. Po chwili docieramy do centrum, szybko znajdujemy duży sklep, gdzie z Dominikiem uzupełniamy zapasy (szczególnie wodę). Majki z Kubą poszli do pobliskiego baru na obiad, nam wystarczą jogurt, banany i dobre ciastko.
Najedzeni i wypoczęci ruszamy do miejscowości Liptovský Hrádok (Liptowski Gródek), gdzie planujemy zatrzymać się na nocleg. Po płaskiej drodze błyskawicznie przejeżdżamy 10 km i od razu przy drodze dostrzegamy znak pola namiotowego. O 18:30 meldujemy się na polu namiotowym.
Dzisiaj przejechaliśmy całkiem niezły dystans – 90 km, to był piękny dzień.[hr2]Większość namiotów tu rozstawionych należała do ludzi, którzy przyjechali tu na obóz sportowy. Noc nie należała do spokojnych, gdyż cała ta sportowa ekipa na okrągło odśpiewywała jakiś dziwne swoje pieśni. Jednak, gdy człowiek jest zmęczony to takie krzyki mu nie przeszkadzają – przynajmniej mi. Tym razem noc była dużo cieplejsza. Po godzinie 2 w oddali zaczęło grzmieć w górach. O godzinie 2:30 burza zbliżyła się do nas na odległość ok. 600 m, a wraz z nią nadszedł deszcz. Początkowo delikatnie kropiło, ale już po chwili nieźle lało, na szczęście po 30min przestało. Niebo o poranku oblane chmurami, przez które próbują się przebić promienie słońca.
Wysoko w górach unosiły się gęste mgły przykrywając okoliczne szczyty.
Ekipa sportowców jeszcze słodko śpi 🙂
Niebo się przejaśniło i od razu daje się odczuć temperaturę. Wczoraj zapomnieliśmy posmarować się kremem na słońce i trochę się przypiekliśmy. Dzisiaj nie możemy tego powtórzyć bo nie będzie przyjemnie. Pomału się zbieramy, jeszcze tylko coś przekąsić, posmarować się, rozgrzać i w drogę.
Dzisiaj od samego rana czeka nas niezły podjazd, najdłuższy na całej trasie – niecałe 40 km.
Początkowo nachylenie jest znikome, ale długość podjazdu robi swoje. Z czasem nachylenie się zwiększa.
Po drodze zatrzymujemy się w leśnym sklepie / barze, gdzie jemy drugie śniadanie. Dominik zabrał jakieś konserwy więc trzeba je w końcu zjeść. Kupując herbatę Pani pyta się „ciorna czy owocna?” – co jest oczywiście zrozumiałe. Jednak, gdy poprosiłem pączka Pani zapytała „koko?” – uśmiechnąłem się z myślą – kokosowe pączki, brzmi super, a tu chodziło o ilość 🙂
Wszech otaczające góry i niezliczone szczyty sprawiają, że nie sposób nie przystanąć i cieszyć się tym wszystkim. Przez cały czas pniemy się w górę, każdy we własnym tempie.
Nawet kwiaty rosnące na poboczu wyglądają niezwykle.
Po ponad 2h godzinach przystajemy na poboczu, pozostawiamy rowery i pieszo pniemy się na pięknie zieloną górkę, z której mamy nadzieję zobaczyć jeszcze fajniejsze widoki.
W niedalekiej odległości dostrzegamy biały, samotnie stojący domek – ale pięknie ktoś mieszka.
Przez chwilę pomyślałem, że fajnie byłoby tu się rozbić, ale po pierwsze znalezienie w tym miejscu względnie równego podłoża na namiot graniczy z cudem, a po drugie niesamowicie tu wieje, nasze namiociki zwiałoby w pięć sekund.
Po nacieszeniu się tymi jakże pięknymi widokami jedziemy dalej. Po niecałych 30 min odbijamy z głównej drogi – ponownie pniemy się w górę i docieramy do Štrbské Pleso (Szczyrbskie Jezioro) miejscowości leżącej u podnóża Tatr Wysokich, gdzie leży jezioro o tej samej nazwie.
Stwierdzamy, że nie jedziemy już nad Szczyrbskie jezioro tylko odbijamy w stronę Popradské pleso (Popradzki Staw) – taka wisienka na torcie naszej wyprawy. Jest to najwyżej położony staw w tej części Tatr 1494 m n.p.m. Ma 6,26 ha powierzchni i 16,6 m głębokości. Mimo, że jest to miejsce bardzo komercyjne i oblegane przez turystów możliwość podjechania tam jest dla mnie ogromną przyjemnością. Podjazd ma długość 5,4 km i średnie nachylenie 5,8 %, a maksymalne 12 % więc nie jest to super duże nachylenie, ale jadąc z sakwami i do tego omijając turystów jest to bardzo fajne wyzwanie.
Ruszam ostro do przodu ciesząc się każdym przejechanym metrem i otaczającymi mnie szczytami.
Po około 30 min momentami bardzo ciężkiej walki docieram nad to przepiękne miejsce. Chłopaki jeszcze jadą więc postanawiam, że spróbuję objechać jezioro dookoła. Niestety już po 100 m zawracam, dookoła stawu prowadzi ewidentnie pieszy szlak z dużymi kamieniami co uniemożliwia mi jazdę z sakwami. A prowadzenie roweru zajęłoby zbyt dużo czasu więc sobie odpuszczam, może bez sakw dałoby radę, ale i tak trzeba byłoby targać rower na plecach.
Po chwili docierają pozostali i możemy razem cieszyć się ze zdobycia tego miejsca – jeśli chodzi o jazdę z sakwami to jest to jak dotąd chyba najwyżej położone miejsce, gdzie wjechaliśmy rowerami.
Patrząc na ten drogowskaz zastanawiamy się gdzie uderzamy dalej 🙂
Jak przystało na komercyjne miejsce nie brakuje tu sklepików z pamiątkami i restauracji. Korzystając z okazji i odpowiedniej pory postanawiamy zjeść tu obiad – z takim widokiem i po takiej jeździe wszystko smakuje wyśmienicie. Zostawiamy rowery w bezpiecznej odległości i udajemy się po schodkach do restauracji. Przez chwilę nawet zapomniałem, że jest to tak zatłoczone przez turystów miejsce i delektowałem się pięknem natury.
Po dłuższej przerwie czas na zjazd w dół – z uwagi na wąską ścieżkę i sporą ilość turystów będzie trzeba jechać ostrożnie, chociaż kusi puścić klamki i pędzić przed siebie. Zjazd jak się spodziewałem był bardzo emocjonujący i sprawił niemałą radość, momentami 50 km/h na tak wąskiej ścieżce podnosiło poziom adrenaliny. Ale hamulce też nie próżnowały, co kawałek było ostre hamowanie, albo krzyczałem z daleka „pozor, pozor”. Jeden z turystów krzyknął „Pozor, motorynka” co bardzo mnie rozbawiło. Dominik jadąc pierwszy w pewnym momencie podskoczył na nierównościach i karimata wpadła pod bagażnik blokując tym samym koło, cudem się nie wywrócił – a prędkość była naprawdę spora. Na dole okazało się, że spory kawałek bieżnika w ciągu kilku sekund wytarł się praktycznie do zera, a karimata została w tym miejscu przepalona.
W Polsce mimo dużo szerszego asfaltu na Moskie Oko nie można podjechać – szkoda.
Gdy wróciliśmy do głównej drogi czeka na nas długi zjazd – no to pędzimy. Majki z Dominikiem pognali do przodu, a ja oczywiście co jakiś czas przystawałem, by zrobić zdjęcia – Kuba czekał na mnie.
Po jakimś czasie dogoniliśmy ich i dalej prowadziłem. Pędząc z górki wjechaliśmy na szeroką drogę i po jakiś 5 km szybkiego zjazdu mignął mi znak z numerem drogi, od razu się zatrzymałem – coś nie tak. Cofnąłem się do znaku – ups, to nie ta droga. Okazało się, że na rozjeździe zamiast odbić w lewo pojechałem prosto, a to oznaczało, że czekał nas 5 km podjazd z powrotem. Znaku nie było więc trzeba było spojrzeć na mapę – mój błąd.
Boczną drogą wracaliśmy z powrotem po górę. Po 1,5h dojechaliśmy do Tatranská Lomnica – bardzo szybko trafiamy na drogowskaz kierujący do pola namiotowego. Wcześniej jednak musimy zrobić zapasy w sklepie – okazuje się, że tylko jeden sklep jest jeszcze czynny. Gdy do niego dojechaliśmy do zamknięcia zostało jakieś 5 min – szybko z Dominikiem wbiegliśmy i zaopatrzyliśmy się w co trzeba.
Zapasy uzupełnione więc możemy kierować się w stronę pola namiotowego. Jadąc jakieś 3 km docieramy do pola Tatraniec z niesamowitym widokiem na Łomnicę – jest to drugi co do wysokości szczyty w Tatrach 2634 m n.p.m. i wiele innych tatrzańskich kolosów.
Po całym dniu jazdy kabanosy są idealne. Sprawdzam jeszcze na mapie jakie szczyty poza Łomnicą skrywa nasz piękny widok – sporo ich.
W górach pogoda się szybko zmienia, szczyty pokrywają gęste chmury.
Nocleg z takim widokiem – bezcenne.
Sakwy zabezpieczone przed ewentualnym deszczem.
Dzisiaj w nogach mamy 80 km.[hr2]Noc była bardzo spokojna, spało się super, a słoneczny poranek zapowiada super dzień.
Przed 7 już czuję silny głód, uwielbiam takie śniadanie – domowe musli z jogurtem.
Zwijamy namioty i w drogę, ale zanim ruszymy udajemy się jeszcze na śniadanie – w przyhotelowej restauracji w cenie 4 euro mamy dostępny szwedzki stół.
Gdy wszyscy się już najedli ruszamy na ostatni już odcinek naszej trasy, a jednocześnie najkrótszy – zostało nam zaledwie 60 km.
Po drodze nie brakuje podjazdów, do tego cały czas jedziemy pod wiatr, jest bardzo zimno – nie jest łatwo. Mimo tych trudności Kuba popędził nieźle do przodu.
Za to takie widoki, których jest już coraz mnie zawsze cieszą oko.
Robimy sobie krótką przerwę na herbatę w przydrożnym barze. Ale jak się po chwili okazuje jest tu długa kolejka za lanym piwem – a to trwa. Szybka herbata przerodziła się w 1,5 godzinną. Ale za to jakie mamy tu widoki.
Po przyjemnej, choć wietrznej przerwie ruszamy dalej.
Drogą nr 66 docieramy do granicy i po chwili wita nas województwo małopolskie. Za sobą pozostawiamy górskie widoki
W końcu docieramy na metę, no może nie do końca bo jeszcze kilka km mamy do parkingu – przystajemy na chwilę, by zrobić pamiątkowe zdjęcie.
Tym razem szybko dotarliśmy do auta, spakowaliśmy się i ruszyliśmy do domu.
Wyprawa jak zwykle wypełniona po brzegi pięknymi emocjami, zmęczeniem, potem i niezwykłymi widokami. Co prawda podjazdy nie były tak imponujące jak na ostatniej wyprawie, ale i tak można było się nieźle wyładować. A jeśli chodzi o Słowację to jestem pod ogromnym wrażeniem dróg – w dużej mierze w bardzo dobrej kondycji, szerokie pobocza, znikomy ruch samochodowy, a kierowcy z wielkim szacunkiem wyprzedzają jednoślady – za co wielkie brawa.
Myślę, że jeszcze nie raz tu wrócę, jak nie z rowerem to na pewno z Anią i Mają – ale musi jeszcze trochę podrosnąć 🙂
W sumie przejechaliśmy 240 km.
Dzięki chłopaki za super wypad 🙂