Południowa granica Polski

Tegoroczna wyprawa jest kontynuacją zeszłorocznej, zaczynamy w miejscu, w którym zakończyłem w zeszłym roku – czyli Wołosate. Oznacza to, że będzie to przeprawa przez góry ze wschodu na zachód. Będzie to jak do tej pory największe wyzwanie, przede wszystkim ze względu na przewyższenia jakie czekają nas na trasie.
W tym roku skład wyprawy jest całkiem inny – z różnych przyczyn moja ekipa się wykruszyła w tym roku. Mimo, że w zeszłym roku drugi etap wschodniej granicy jechało mi się bardzo dobrze samemu to jednak raźniej i bezpieczniej jest pedałować z kimś. Dlatego namówiłem Dominika, dla którego będzie to pierwsza w życiu tego typu wyprawa, a także pierwsze spotkanie z górami na rowerze. Na przejechanie trasy mamy 2 tygodnie, czyli daje to około 100 km dziennie. Po górach to naprawdę jest co robić. Z uwagi na ograniczony czas zaplanowałem trasę w dużej części po asfaltowych drogach biegnących wzdłuż południowej granicy Polski.
Ruszamy z Poznania o 6:42 nowym szynobusem z przedziałem rowerowym, w końcu trochę kultury w pkp – jednak tylko do Kutna. W Kutnie czeka nas przesiadka na TLK, nie przejmujemy się jednak tłokiem w pociągu bo przecież mamy miejscówkę. Jak się okazuje to jeszcze o niczym nie świadczy. Na przesiadkę mieliśmy nie wiele czasu – raptem kilka minut. Biegniemy z rowerami na peron, pociąg już przyjechał, udajemy się do wyznaczonego na bilecie wagonu (15 – ostatniego) – jednak w wagonie tym są już inne rowery i nie ma już miejsca na nasze. Odesłano nas do pierwszego wagonu, po raz kolejny biegniemy bo pociąg zaraz ma ruszać – konduktor krzyczy żeby wsiadać bo jesteśmy spóźnieni. I tym sposobem siedzimy na ziemi mimo, że mamy opłacone miejsce, przecież nie zostawimy samych rowerów, poza tym oczywiście nie ma wagonu rowerowego. Do tego po kilku godzinach odczepiają wagony i musimy się przemieścić do innego wagonu – czyli jednak pkp wróciło do swojego standardu:-)
O 18:35 planowo dojechaliśmy do Przemyśla, zmęczeni podróżą, ale bardzo szczęśliwi, że od teraz będziemy się przemieszczać tylko naszymi super dwukołowcami. Ruszamy w poszukiwaniu miejsca na nocleg, bo już jest dość późno i za wiele dzisiaj nie przejedziemy, poza tym po tylu godzinach w pociągu jesteśmy wymęczeni.
Po 15 km dojechaliśmy do Fredropolu i kawałek dalej odbijamy w boczną drogę, która wiedzie przez pola. Znajdujemy tu super miejsce, niewidoczne z drogi w otoczeniu drzew i wysokich traw – no to rozbijamy się.
Długo nie trwa i zasypiamy zmęczeni podróżą.[hr2]Przebudziłem się jak to zwykle ze mną bywa ok. 3 nad ranem. Ptaki już na całego trenowały swoje śpiewy na wiele głosów. O dziwo w nocy nie było słychać za wiele odgłosów i szelestów zwierząt, a może to zmęczenie pociągiem sprawiło, że twardo spaliśmy. Wyszedłem na chwilę z namiotu, każde źdźbło trawy pokryte było kropelkami rosy odbijających w sobie cały świat.
Niebo pomalowane na różowo – dzień budził się do życia.
Poranek chłodny – nałożyłem na gołe nogi skarpety i zasnąłem, a raczej próbowałem zasnąć. Udało się, jednak chłód co jakiś czas wyrywał mnie ze snu. Ubrałem długie spodnie i bluzę i ponownie zasnąłem. Dookoła niesamowita cisza, tylko te odgłosy tysięcy śpiewających ptaków.
Około godziny 5:30 słońce zaczynało już nieźle ogrzewać namiot, z którego znikały kropelki rosy jedna po drugiej.
Miejsce na nocleg mieliśmy super.
Zbieramy się i ruszamy w dalszą drogę.
Już od pierwszych kilometrów widać przedsmak Bieszczad, podjazd za podjazdem. Nie są jakieś strome, ale da się odczuć, nie jest łatwo. Wychodzi słaba forma, dużo gorsza niż w zeszłym roku, do tego nowe opony, które mają bardzo dobrą przyczepność, ale nie przetestowane z obciążeniem sakw strasznie kleją się do asfaltu i jadę w tempie ślimaka. Z każdym obrotem korby słyszę jak opona odkleja się od podłoża jakby miała jakieś przyssawki.
Podjazdy, które w zeszłym roku przejechałem bez problemu teraz sprawiają duże trudności. Do tego tylna tarcza od hamulca ociera powodując dodatkowy opór – na szczęście udało się to szybko wyeliminować co trochę pomogło. Z czasem gdy nogi się dobrze rozgrzały szło nam dużo lepiej. Może to przez pierwszy dzień. Jednak przez cały czas towarzyszyły nam cudowne widoki co powodowało, że problemy z oporami odeszły na dalszy plan.
Po drodze zatrzymujemy się przy Cerkiew Narodzenia Najświętszej Panny Marii w Liskowatem, która znajduje się na Szlaku Architektury Drewnianej.
Cerkiew najprawdopodobniej wybudowana została w roku 1832 przez Wasyla Tomczaka z Liskowatego i Iwana Raka z Łopuszanki. O tym roku budowy świątyni świadczyć ma napis na nadprożu południowych odrzwi zawierający tę właśnie datę. Są jednak także i głosy, że obiekt jest dużo starszy, ponieważ jego konstrukcja charakterystyczna jest dla cerkwi budowanych w XVII wieku. W roku 1929 cerkiew przeszła remont, któremu towarzyszyły pewne zmiany w konstrukcji obiektu. Po powrocie wsi do Polski w roku 1951 cerkiew stała opuszczona. W latach 1953-54 greccy emigranci zamienili świątynię w magazyn nawozów sztucznych, przedzielając jej wnętrze stropem. W latach 60. przeprowadzono remont cerkwi, który jednak nie został ukończony z powodu braku pełnej dokumentacji historycznej. Nie zostały odtworzone galeria i ażurowy dach otaczające niegdyś kaplicę nad babińcem oraz strop tejże kaplicy. Nawozy sztuczne przechowywano tu jeszcze do roku 1973. Rok później cerkiew została przekazana kościołowi rzymskokatolickiemu i służyła jako kościół filialny parafii w Krościenku. Od kilku lat cerkiew nie jest użytkowana i niszczeje. (źródło: Wikipedia).
Cerkiew w Liskowatem jest jedną z zaledwie trzech ocalałych cerkwi typu bojkowskiego w Polsce. Jest świątynią orientowaną, trójdzielną o konstrukcji zrębowej. Przy prezbiterium wybudowane dwie prostokątne zakrystie. Nawa jest szersza niż pozostałe części. Nad babińcem znajdowała się odrębna kaplica pw. św. Dymitra, co stanowiło niebywale rzadkie rozwiązanie i świadczy o unikatowym charakterze cerkwi. Wokół kaplicy znajdowała się galeryjka, z której do dnia dzisiejszego pozostało jedynie kilka wystających z bryły budowli belek. Dachy są pokryte gontem. Nad babińcem i nawą okapowe, nad prezbiterium dwuspadowy. Poniżej wokół cerkwi przebiega mocno zniszczony, wsparty na belkach zrębu, daszek okapowy. (źródło: Wikipedia).
Po przejechaniu około 50 km dojechaliśmy do Ustrzyk Dolnych, gdzie zrobiliśmy zapasy w Biedronce. Potem podjechaliśmy do centrum by zjeść jakiś obiad. Trafiliśmy do restauracji nie tylko o fajnej nazwie „Niedźwiadek”. Zamówiliśmy sobie placek po Bieszczadzku – za chwilę się okaże czy będzie smaczne.
Jedzenie było bardzo pyszne, ale jak dla mnie o wiele za duża porcja, zjadłem może połowę i miałem dość, Dominik wciągnął prawie całą porcję.
Z Dominikiem wiele razy jeździłem na rowerze, ale tylko na lokalne wycieczki w Wielkopolsce, z górami pierwszy raz ma styczność jeśli chodzi o jazdę na rowerze. Ze wstawaniem jak na razie nie ma problemów co mnie bardzo cieszy.
Zbyt duża porcja jaką wciągnął Dominik zemściła się na nim. Dostał jakiś skurczów mięśni w brzuchu. Przejedzenie w połączeniu z dużym wysiłkiem nie jest dobrym pomysłem. Musieliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę by brzuch Dominika doszedł do siebie.
Gdy w oddali wyłaniały się Bieszczadzkie szczyty od razu inaczej się jechało. Dojechaliśmy do miejsca widokowego, z którego mieliśmy już pogląd na te górki.
Mając dużą motywacją daliśmy radę dojechać do celu, który zaplanowaliśmy na dzień dzisiejszy. Wcześniej jednak rozbiliśmy namiot na polu biwakowym w Ustrzykach Górnych. Dojechanie do Wołosate dało nam niesamowitą radość. Był to tak naprawdę początek naszej trasy, gdyż w zeszłym roku właśnie w tym miejscu zakończyłem wyprawę wschodnią granicą Polski.
Wracając na pole biwakowe w Ustrzykach Górnych jechaliśmy już bez namiotów na spokojnie w tle mając piękny zachód słońca nad Bieszczadami.
Po pysznej kolacji: jogurt, płatki z mlekiem, chleb słonecznikowy z serem i kabanosem poszliśmy spać. Mimo, że dzień kiepsko się zaczął, zakończył się bardzo dobrze ze stanem 110 km.
W nocy gdy wyszedłem się wysikać niebo pokryte było niezliczoną ilością światełek – niesamowity widok.[hr2]Wstaliśmy o 6, nie do końca wyspani, w nocy było bardzo zimno, a z ust buchała para. Rano jednak wyszło piękne słońce więc skorzystaliśmy i wysuszyliśmy nasze namioty, które były całe pokryte kropelkami porannej rosy.
Na śniadanie płatki z mlekiem, kanapka z serkiem grani i banan.
Dzisiaj od samego rana czeka nas podjazd serpentynami w kierunku Wetliny, w zeszłym roku niemiło go wspominam, ale wtedy miałem problemy żołądkowe.
Mimo długiego podjazdu poszło w miarę gładko. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie.
Później było sporo mniejszych podjazdów i zjazdów. Droga pusta, pędzimy pośród pięknych widoków, które otaczają nas z każdej strony.
Po kilku kilometrach zatrzymujemy się w leśnej osadzie Majdan, w której to znajduje się stacja turystycznej kolejki bieszczadzkiej. Jest tu także skansen z ustawionymi wagonami na bocznicy kolejowej.
Cały czas towarzyszy nam Solinka – rzeka w Bieszczadach Zachodnich, największy po Osławie bieszczadzki dopływ Sanu. Ma 45 km długości i jest pod tym względem trzecia w Bieszczadach. Jej źródła znajdują się na południowych stokach Rosochy w masywie Hyrlatej, na wysokości ok. 1000 m n.p.m. Uchodzi do Jeziora Solińskiego we wsi Bukowiec (poziom wody ok. 410 m n.p.m.).
Następnie mijamy niewielki kościółek w Woli Michowej.
Jadać dalej pustą drogą cieszymy się widokami i piękną pogodą. Zatrzymujemy się na mostku przecinającym rzekę Osławę. Dominik zostaje na mostku, a ja schodzę nad rzekę by zrobić kilka zdjęć. Bardzo lubię takie miejsca, natura jest niesamowita.
Po drugiej stronie drogi znajdują się stare tory kolejki wąskotorowej, właściwie to są przystosowane do dwóch różnych rozstawów kół.
Jedziemy dalej w kierunku Komańczy, raz z górki raz pod górkę, przez cały pustymi drogami.
W Komańczy było dużo sklepów i barów, ale wszystkie zamknięte – ciekawe ile lat temu zostały zamknięte. Na szczęście były tam też delikatesy, które jak się okazało były świetnie zaopatrzone. Nie mogłem się powstrzymać i po raz kolejny kupiłem ciastka z budyniem i truskawką – są pyszne.
Przy sklepie zainteresowało nas ogłoszenie zawieszone na tablicy.
Najedzeni pysznymi ciastkami i nie tylko ruszamy dalej, kierujemy się w stronę miejscowości Dukla. Mijamy Cerkiew pw. Opieki Matki Bożej.
Bieszczadzkie drogi w okolicy Komańczy nie zawsze są dobrej jakości, ale to nam kompletnie nie przeszkadzało. To niesamowite jak tu pusto, tylko my i niekończące się przestrzenie. Nagle z oddali wyłania się stado krów, które idą sobie drogą, przy nich gospodarz na rowerze i drugi na motorze. Nie jest to dla nas codzienny widok, krowy idą nie zwracając na nas uwagi.
Chwilę później dostrzegamy domek wyłaniający się z drzew na wzgórzu, wygląda jak zaczarowany. Okazuje się, że można sobie w nim wynająć miejsce noclegowe, przyjemne miejsce.
Niebo i przeplatające się na nim promienie słońca w otoczeniu tych niesamowitych przestrzeni wyglądało cudownie.
W końcu docieramy do nowej, nawet jak dla mnie krainy czyli Beskidu Niskiego i tym sposobem wkraczamy do Jaślińskiego Parku Krajobrazowego.
Po całym dniu dojeżdżamy do miejscowości Mszana, jadąc wąską drogą poza tablicą z nazwą miejscowości nie widzimy żadnych zabudowań. To czas by poszukać miejsca na nocleg. Skręcamy w polną drogę, która pnie się w górę wśród wysokiej trawy. Docieramy nią pod las gdzie znajduje się ambona do obserwacji zwierząt, chociaż ta wygląda nieco inaczej.
Cudowne miejsce na nocleg, jednak Dominik nie jest tak zachwycony gdy dostrzega ambonę – to oznacza, że grasują tu zwierzaki. Z tego miejsca mamy niesamowity widok, z drogi nas nie widać za to my widzimy piękne góry.
Kolejny dzień bardzo udany, przejechaliśmy ponad 100 km.
Noc bardzo niespokojna i nerwowa, szczególnie dla Dominika. Z uwagi na bliskość lasu oczywistym są odgłosy zwierząt, które nocą wychodzą ze swych kryjówek. W dalszej lub bliższej odległości od naszych namiotów było słychać odgłosy grasujących zwierzaków. W takim miejscu panuje głęboka cisza, słychać nawet najmniejszy szmer i nigdy nie wiadomo czy jest to mała myszka czy jakiś dzik czy inne większe zwierze. Dominik w tym miejscu nie mógł zasnąć, ale całkowicie go rozumiem, miałem tak samo gdy pierwszy raz spałem na dziko w lesie, zamiast spać nasłuchiwałem każdy szmer i zastanawiałem się co to może być za zwierze, czy powinienem się bać czy nie.
Jednak wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że śpiąc w takich miejscach nie jestem przecież na terenie ludzi tylko jakby wdzieramy się w świat zwierząt, a co za tym idzie musimy uszanować to i dostosować się. Ważną rzeczą, o której nie można zapominać rozbijając namiot w lesie czy na jakieś łące jest odpowiednie zabezpieczenie jedzenia. Najlepiej jest zamknąć jedzenie w szczelnych siatkach, jednak zdecydowanie ważniejsze jest to by jedzenie nie znajdowało się zbyt blisko namiotu, bo jednak to przyciąga wszelkie zwierzaki. Najczęściej są to małe gryzonie, ale gorzej gdy do jedzenia przyciągniemy niedźwiedzia. Mimo, że jestem przyzwyczajony do odgłosów i bliskości zwierząt śpiąc w takich miejscach tym razem jakieś zwierzątko mnie zaskoczyło. W pewnym momencie poczułem poniżej pleców jak od strony podłogi coś się porusza, podejrzewam, że było to kret, który próbował wydostać się z pod ziemi i akurat trafił na podłogę mojego namiotu – dość niecodziennie doświadczenie.
W pewnym momencie zaczął padać deszcz i tak nie przerwanie padało do rana.[hr2]Gdy otworzyłem oczy ujrzałem krople deszczu pokrywające cały namiot. Rozsunąłem zamek i wyjrzałem na zewnątrz – niebo przykryte gęstą warstwą chmur, góry które wczoraj tworzyły taki przepiękny widok kompletnie zniknęły z horyzontu. Było jeszcze bardzo wcześnie, ok. 4, skuliłem się w śpiworze i jeszcze zasnąłem.
O 6 wyszedłem z namiotu, deszcz już nie padał, chmury podniosły się znacznie wyżej i odsłoniła się górska panorama odległych szczytów.
Jednak po chwili zaczęło ponownie padać i padało bez przerwy do 11, siedzieliśmy w namiotach i czekaliśmy aż przestanie. Gdy w końcu przestało szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy w dół. Oczywiście nie czekaliśmy już aż namioty się osuszą. Już po pierwszych metrach buty całe przemoczone – aż chlupie.
Niebo nie wróży słonecznego dnia, ale na to nie mamy wpływu – jedziemy dalej przed siebie. Z uwagi na brak słońca i znaczną wilgoć odczuwalna temperatura bardzo się obniżyła, do tego mokro w butach potęgowało to uczucie.
Po chwili dojechaliśmy do zabudowań miejscowości Mszana i zatrzymaliśmy się w sklepie by przekąsić coś na śniadanie.
Sklep jako to na małej wsi nie zaskakuje i nie zachęca swoim wyglądem, jednak nie to jest w tym momencie najważniejsze. Bardzo pozytywnie zaskoczyła nas sprzedawczyni, która od razu zaproponowała nam gorącą herbatę, jakoś sobie czegoś takiego nie wyobrażam w Wielkopolsce. Do tego z uwagi na mokre ławki przed sklepem dała nam folię by nie siadać na mokrych deskach – niesamowite.
Gazety i folia by choć trochę wysuszyć buty.
Najedzeni i rozgrzani herbatą ruszyliśmy w dalszą drogę.
Uwielbiam te chaty mimo, że nie zawsze w idealnym stanie za to są bardzo urokliwe. Do tego można sobie wynająć – to agroturystyka. Ale żadna agroturystyka nie zastąpi spania na łonie natury.
Niebo nie bardzo ma ochotę się przejaśnić i po jakimś czasie ponownie zaczyna z nieba kropić.
W miejscowości Msycowa w pobliżu cerkwi zatrzymujemy się by zerknąć na mapę – ciekawski piesek podszedł do nas, a raczej wygłodniały – niestety nie mieliśmy nic przy sobie by go poczęstować.
Kawałek dalej dojeżdżamy do Wisłoki – rzeki, która jest prawym dopływem Górnej Wisły – długość rzeki wynosi 164 km. Kładka służąca do przeprawy na drugą stronę jest zerwana i położono tu betonowe płyty. Jednak z uwagi na deszcze poziom wody i tak zalewa płyty, a co za tym idzie musimy się trochę zmoczyć. Miejscowy przejeżdżający właśnie traktorem mówi nam, że bez problemu przejedziemy na drugą stronę. My jednak sceptycznie do tego podeszliśmy i bardzo dobrze, okazało się, że prąd jest na tyle silny, że nawet prowadząc rower bardzo ciężko go utrzymać, do tego płyty są bardzo śliskie. Chwilę później jesteśmy na drugiej stronie – do kolan cali mokrzy, ale zadowoleni.
Po kilku kilometrach dojeżdżamy do miejscowości Kąty – tutaj nie mamy już takich przygód gdyż stoi tu piękny most i po raz kolejny przecinamy Wisłokę.
Deszcz nie ustępuje, a tu nagle przymusowy postój – pierwsza pana.
Deszcz nie deszcz trzeba zmienić i jechać dalej. Po przejechaniu 10 km dojechaliśmy do drogi wojewódzkiej 993 w miejscowości Samoklęski i tuż za zakrętem zatrzymaliśmy się w barze gdzie zjedliśmy nie wyszukany, ale smaczny obiad. Najedzeni i wypoczęci ruszamy w dalszą drogę – na szczęście deszcz przestał padać. W okolicach miejscowości Bednarka przekraczamy granicę województw i wjeżdżamy na teren małopolskiego.
Po przejechaniu jakiś 30 km docieramy do miejscowości Ropica Górna i tu robiły małą przerwę na banana. Poszedłem się przejść nad rzeczkę i wtedy dostrzegłem niezwykły mostek. Jak się później dowiedziałem podczas I wojny światowej miejscowość ta była sceną krwawych walk, po których pozostało kilka cmentarzy wojskowych rozsianych po okolicznych wzgórzach. Jeden z nich położony jest na stoku góry Brusy. Aby tam dotrzeć, najlepiej przejść po tym przepięknym, betonowym mostku, który jest częścią projektu cmentarnego założenia, autorstwa niemieckiego architekta Hansa Mayra.
W okolicach miejscowości Małastów droga zmienia swoje nachylenie (7% nachylenia) i tak przez około 3 km by doprowadzić nas na Przełęcz Małostowską. Niezły podjazd na zakończenie dnia, ale po to właśnie się jeździ rowerem w góry. Wdrapaliśmy się na przełęcz ze średnią prędkością 10 km/h. Po dotarciu na górę czekał nas długi zjazd.
Ostatecznie dojechaliśmy do Uścia Gorlickiego gdzie wynajęliśmy domek by osuszyć przemoczone rzeczy. Dzisiejszy dzień zakończył się na 88 km. To całkiem nieźle zwłaszcza, że z uwagi na deszcz wyruszyliśmy bardzo późno z Msycowej.
[hr2]Wstaliśmy o 6 wypoczęci, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w drogę. Słońce od rana pięknie grzeje, zapowiada się cudowny dzień. Początkowo pniemy się pod niewielką górkę i docieramy do wsi Czarna, w której to znajduje się Cerkiew św. Dymitra z 1764 r.
Jedziemy przed siebie pustą drogą – jest pięknie.
Na rozwidleniu skręcamy w lewo kierując się na Izby. Przez cały czas jedziemy pośród malowniczych łąk i lasów.
Po 10 km docieramy do wsi Izby gdzie trafiamy na niezwykły budynek.
Następnie mijamy cerkiew św. Łukasza.
Kończą się zabudowania wsi Izby i tym samym droga z asfaltowej zmienia się w wyłożoną betonowymi płytami. Nie jest to może najlepsze podłoże do jazdy na rowerze, ale widoki jakie nam towarzyszą sprawiają, że kompletnie nam to nie przeszkadza.
Na zielonych polanach oblanych promieniami słońca pasą się krowy i owce.
Z każdym obrotem korby pniemy się coraz wyżej, a za naszymi plecami góruje Lackowa – najwyższy szczyt Beskidu Niskiego w Polsce. Początkowo niewielkie nachylenie z czasem zmienia się w całkiem spory podjazd, myślę, że co najmniej 7%, a po takich płytach, które wybijają z rytmu jest co robić. Ale z takimi widokami w tle to żadna górka nie jest straszna – uwielbiam to. Dominik zdecydowanie woli jechać z górki, ale jak na pierwszy raz w górach świetnie sobie radzi.
Nie było łatwo, ale daliśmy radę. Za chwilę czeka nas zjazd, który nie jest super przyjemny gdyż z sakwami po takich płytach nie możemy za szybko jechać – więc hamulce nieźle się grzały. Po wyjechaniu z lasu wkraczamy na główną drogę nr 75, którą docieramy do Tylicza. Na szczęście jedziemy nią tylko 3 km i odbijamy ponownie na spokojną drogę w kierunku Muszyny.
Pośród pięknych lasów, wzdłuż rzeki Muszynka spokojną drogą docieramy do Muszyny, gdzie jak się można domyśleć znajduje się fabryka wody.
Z Muszyny kierujemy się w stronę Piwnicznej-Zdrój, tutaj rzeka Muszynka wpada do Popradu. Droga miejscami staje się bardziej ruchliwa, jednak widokowo biegnie wzdłuż malowniczej rzeki, która jest na tym odcinku granicą polsko-słowacką.
Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się by zrobić sobie przerwę i nacieszyć się widokami. Chciałoby się zatrzymać tu na dłużej, nawet rozbić namiot, ale przed nami jeszcze wiele dni i jeszcze więcej kilometrów. Wzdłuż rzeki biegnie także trasa kolejowa, jadąc tu pociągiem też ma się niezłe widoki, ale oczywiście nic nie zastąpi roweru.
Po przejechaniu 30 km niekończącymi się serpentynami wijącymi się w malowniczej scenerii rzeki Poprad docieramy do Piwnicznej-Zdrój. Znajdowała się tu kładka, przed którą widniał ciekawy napis.
Piękna miejscowość w przepięknym otoczeniu.
Zrobiliśmy sobie tutaj dłuższą przerwę, zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po wyjechaniu z Piwnicznej-Zdrój jechaliśmy spokojną drogą mijając niewielkie wioski. W tym momencie trzeba było wyciągnąć kolejną mapę bo wkraczaliśmy do Beskidu Sądeckiego. Droga cały czas delikatnie pięła się w górę, jednak nachylenie było tak nieznaczne, że tego nie czuliśmy. Kilka kilometrów dalej dojechaliśmy do rozdroża i tutaj droga już wyraźnie miała większe nachylenie. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze co czeka nas za chwilę. Od Piwnicznej-Zdrój wzdłuż drogi biegnie czerwony szlak pieszy, który doprowadził nas do Suchej Doliny. W Suchej Dolinie działa 9 wyciągów narciarskich o łącznej długości około 4 kilometrów. Z każdym metrem droga pnie się coraz wyżej w górę.
Robimy chwilę przerwy, Dominik musi podregulować trochę przerzutki, które niestety nie są w pełni sprawne, a tutaj przyda się miękkie przełożenie.
Z każdą chwilą odsłaniały się nowe widoki, a droga stawała się coraz bardziej stroma.
W pewnym momencie Dominik odpuścił i zaczął prowadzić rower.
Widoki nieprzerwanie nas zachwycały, słońce zniżając się pięknie oświetlało łąki i pola.
Wtedy pojawiły się dziurkowane, betonowe płyty, z którymi walczyłem do samego końca – a nie było to łatwe. Ostatnie metry musiałem także podprowadzić rower. Nie chcę wiedzieć jakie tam było nachylenie. Obok na łące koń ciągnął rolnika, który jechał na maszynie do koszenia trawy, nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to, że rolnik krzyczał do konia, lewo, prawo, a on skręcał na rozkaz swojego właściciela.
Mimo dużego zmęczenia szczęśliwi dotarliśmy na przełęcz Obidza delektując się każdą sekundą i tym co nas otacza – a było na co patrzeć.
Zrobiliśmy sobie krótką przerwę, był tu nawet parking dla rowerów z grillem i ławeczkami 🙂
Zjedliśmy coś, nawodniliśmy się i zastanawialiśmy się gdzie dalej. Wyszło na to, że nadal jedziemy czerwonym szlakiem aż do miejscowości Jaworki. I tak w cudownej scenerii zachodzącego słońca podążaliśmy kierując się znakami czerwonego szlaku pieszego.
Miejscami jechaliśmy na czuja nie widząc oznaczeń szlaku.
Po około 6 km zaczęliśmy zjeżdżać w dół i dojechaliśmy do Jaworek skąd dalej ruszyliśmy do Szczawnicy. Byliśmy już bardzo zmęczeni i nie chciało nam się szukać miejsca na namiot tylko chcieliśmy znaleźć jakiś pokój. Zatrzymaliśmy się przy sklepie by kupić coś do jedzenia, picia i okazało się po krótkiej rozmowie, że właściciel wynajmuje pokoje nad sklepem. Warunki były bardzo luksusowe. I tak minął kolejny, cudowny dzień pełen niezwykłych doznań i emocji. Dzisiaj licznik pokazał 100 km.[hr2]Spało się bardzo dobrze, przede wszystkim ciepło, sucho, a do tego bardzo wygodnie i czysto. Szybkie śniadanie i ruszamy w dalszą drogę. Kolejny piękny dzień przed nami, błękitne, nieomal bezchmurne niebo. Początkowo jedziemy wzdłuż Dunajca dość ruchliwą drogą, na szczęście była ścieżka więc nie musieliśmy się stresować samochodami.
W Krościenku nad Dunajcem odbijamy w lewo by po 5 km skręcić w stronę miejscowości Hałuszowa. Droga okazuje się bardzo stroma, powolnym tempem wdrapujemy się i docieramy do Pienińskiego Parku Narodowego.
Jeszcze kawałek podjazdu i docieramy do Przełęczy Osice – położona na wysokości 668 m n.p.m. przełęcz w głównym grzbiecie Pienin Właściwych, na obszarze Pienińskiego Parku Narodowego. Znajduje się dokładnie na skrzyżowaniu drogi Krośnica – Niedzica z drogą do Hałuszowej i na granicy lasu. Niby zwyczajne skrzyżowanie dróg, a jednak niezwykłe. Przez tą piękną polanę biegnie niebieski szlak pieszy, którym można dotrzeć na szczyt Majerz, a dalej do Czorsztyna.
Krótka przerwa i ruszamy dalej w stronę Sromowic Wyżnych i Nidzicy. Już po kilku kilometrach w oddali zaczynają majaczyć Tatry, jeszcze nigdy nie widziałem z takiej perspektywy Tatr. Przez cały czas jedziemy delikatnie pod górę. W dole miejscowość, do której za chwile dojedziemy, a to oznacza, że za chwile będzie zjazd.
Dojeżdżamy do Sromowic Wyżnych gdzie zaczyna się zjazd – przez cały czas jadąc w otoczeniu pięknej przyrody.
Objeżdżamy Jezioro Sromowieckie, którego woda niestety nie zachęca do kąpieli i docieramy pod zamek w Nidzicy.
Miejsce przepiękne jednak cały urok psują tłumy turystów i komercyjne budki z pamiątkami. Udaję się szybkim krokiem po schodach pod zamek by zrobić kilka zdjęć. Dominik czeka z rowerami na dole przy tamie. Tama ta łączy Jezioro Czorsztyńskie z Jeziorem Sromowieckim. Idąc po schodach czuję w nogach przejechane kilometry, ale nie chcąc zbyt długo przebywać w tłumie turystów wchodzę na górę dość szybko.
Po chwili udaję się szybko w kierunku tamy, która także robi nie małe wrażenie.
Po zrobieniu kilku zdjęć jestem już na dole, jednak tak oblegane przez turystów miejsca to nie dla nas.
Ruszamy dalej, początkowo pod niewielką górkę by za chwile delikatnie z górki – w oddali widząc coraz bardziej zbliżające się Tatry.
Po przejechaniu 10km droga zaczyna wznosić się w górę, nie jest to jednak duże nachylenie, idzie nam całkiem sprawnie – dookoła łąki i pola i tak przez kilka kilometrów raz pod górę, a raz z górki. W miejscowości Trybsz obijamy w lewo kierując się w stronę Czarnej Góry. Z uwagi, że miejscowość leży u podnóża Czarnej Góry (903 m n.p.m.) czeka nas kolejny podjazd. Mimo, że pojawił się znak miejscowości podjazd się nie kończy, jadąc przez miejscowość cały czas pniem się w górę. Mijamy kościół i zatrzymujemy się przy sklepie – trzeba uzupełnić energię.
Po niezbyt długiej przewie podczas, której zjedliśmy także lody ruszyliśmy dalej i tu czekała nas przyjemna niespodzianka. Pod koniec miejscowości czekał nas niesamowity zjazd – bez hamulców nie da rady, nie na tak wąskiej drodze 🙂
A Tatry zbliżały się coraz bardziej.
Sunęliśmy niesamowicie szybko delektując się otoczeniem, prędkością i wiatrem, który przelatując przez otwory w kaskach chłodził nas w ten upalny dzień. Gdy skończył się zjazd zregenerowani cieszyliśmy się, że zaczyna się kolejny podjazd – to jest chyba najpiękniejsze w górach.
Gdzieś po drodze trafiliśmy na ciekawe ogłoszenie.
Po kilku kilometrach zjazdów i podjazdów dotarliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej i tutaj od razu zjechaliśmy pod most by skorzystać z chwili i się orzeźwić w czystej wodzie rzeki Białka. Rzeka ta w większości odcinków do dzisiaj zachowała swój naturalny, górski charakter i jest nieuregulowana. Niestety tegoroczny poziom wód jest bardzo niski co sprawiło, że nie możemy się porządnie zanurzyć. Ale mimo to szybko ubraliśmy kąpielówki i ruszyliśmy w kierunku wody. Najgłębsze miejsce jakie tutaj znalazłem pozwoliło mi zanurzyć się w pozycji leżącej. Uwielbiam to uczucie gdy lodowata woda z górskiego strumyka sprawia, że kostnieją mi nogi by po chwili wejść w stan głębokiego szczęścia, a taka właśnie tu była woda. Dodatkowo jest to dobry sposób na szybką regenerację zmęczonych mięśni.
Po dłuższym odpoczynku i odświeżeniu ruszyliśmy z nową energią w drogę kierując się w stronę Zakopanego. Widok zbliżających się Tatr sprawiał, że na naszych twarzach uśmiech stawał się coraz większy.
Po jakimś czasie pojawiła się tablica z informację, że jesteśmy już na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego.
Droga okazała się dość płaska, ale jak sobie później uświadomiliśmy, że Zakopane leży u podnóża Tatr to wszystko stało się jasne. Gdy zobaczyliśmy ruch w Zakopanym wcale nie chcieliśmy tu na dłużej zostać tylko depnęliśmy na pedały jeszcze mocniej by stąd uciec – nic przyjemnego jechać w takim zgiełku.
Gdy tylko wyjechaliśmy z Zakopanego odetchnęliśmy z ulgą. To miejsce jednak nie było takie jak się spodziewaliśmy, nie tą drogą. Mimo, że droga nie była spokojna to nie było już słychać tego zgiełku samochodów i tysięcy turystów, poza tym od razu pojawiły się lepsze widoki. Tatry jednak z perspektywy drogi w Zakopanym tracą swój urok. W okolicach Kirów pojawił się ponownie ruch, ale na szczęście tylko przy parkingu gdzie dowożono turystów na szlak.
Po około 10km dotarliśmy do Chochołowa wsi zbudowanej prawie w całości z oryginalnych chałup góralskich. Do miejscowej tradycji należy mycie ich z zewnątrz wodą z mydłem dwa razy do roku, na Wielkanoc i Boże Ciało. Jadąc przez wieś mijamy piękny kościół, ale przede wszystkim drewniane chaty, które wyglądają jakby były eksponatami w muzeum.
Kawałek dalej zatrzymujemy się przy budowie domu, który powstaje w całości z drewna – dość niecodzienny to dla nas widok.
Tatry tym razem oddalają się i pozostawiamy je za sobą – dzień pomału dobiega końca.
W zapadającym zmroku z oddali wyłaniało się pasmo Babiogórskie.
Dominik po spędzonej nocy pod lasem nie pałał radością rozbijania się gdzieś w lesie na dziko, także po całym dniu i przejechaniu 124km rozbiliśmy nasze namioty na bardzo przyjemnym kempingu tuż za miejscowością Zubrzyca Górna.[hr2]Spało się bardzo dobrze, zbudziło na piękne, poranne słońce. Namioty w końcu wyschły, poranna rosa szybko odparowała. Śniadanko pod drzewami na stoliczku i w drogę.
Na początek dnia mamy podjazd na Przełęcz Krowiarki, nie jest to duże nachylenie jednak od rana gdy nogi jeszcze nie są dobrze rozgrzane to wleczemy się jak żółwie, ale z każdym obrotem korby zdobywamy wysokość. Na przełęczy chwilę się zatrzymujemy i myślimy czy by nie odbić sobie w bok, ale trasa czeka.
Teraz czeka nas długi, przyjemny zjazd aż do Zawoi. Po 5km zjeździe szybko dotarliśmy do Zawoi gdzie zatrzymaliśmy się pod sklepem by zrobić małą przerwę na uzupełnienie energii. Po drodze mijamy tor Downhilowy.
Najedzeni i nawodnieni ruszamy w dalszą drogę, po chwili mijamy ciekawą karczmę.
Po przejechaniu 4km skręcamy w kierunku miejscowości Wełcza. Tutaj kończy się droga asfaltowa i dalej jedziemy pod górkę czarnym szlakiem po niezłych kamieniach. Na lekko nie było by problemu tu jechać, ale z sakwami jest co robić, ale nie przyjechaliśmy tu się obijać. Na rozwidleniu szlaków odbijamy z czarnego i dalej jedziemy niebieskim szlakiem pieszym.
W pewnym momencie kamienie znikają i jedzie się dużo łatwiej. Dominik momentami musi prowadzić, ja walczę do samego końca.
Po dobrej godzinie kręcenia pod górkę docieramy na Przełęcz Klekociny gdzie czeka na nas piękny widok. Wjechanie na przełęcz dało nam kolejną dawkę dobrej energii. Zrobiliśmy sobie tutaj dłuższą przerwę, delektując się widokami. Spytaliśmy turystów, którą drogą najlepiej jechać dalej – bez wahania wskazali nam drogę asfaltową w kierunku miejscowości Koszarawa. W miedzy czasie na przełęczy pojawiło się trzech rowerzystów, bardzo energicznych. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że byli w wieku naszych rodziców, albo starsi. Wybrali się na niedzielną przejażdżkę zdobywając kolejne przełęcze i szczyty. Z dalszej rozmowy okazało się, że są to miejscowi, więc takie trasy nie robią na nich wielkiego wrażenia. Ich także zapytaliśmy o dalszą drogę – odpowiedzieli dokładnie przeciwnie od spotkanych wcześniej turystów. Po co asfaltem jak tu macie ciekawą leśną ścieżkę 🙂
Po przyjemnej rozmowie i długim odpoczynku zdecydowaliśmy się na wariant terenowy. Leśne ścieżki są zawsze przyjemniejsze tylko nie zawsze są odpowiednie gdy się jedzie z sakwami. Początkowo jechało się bardzo fajnie w zacienionym lesie.
Potem skręciliśmy w boczną ścieżkę jak kazali, chociaż teraz to nie wiemy czy to miało być w tą właśnie ścieżkę – ta przypominała bardziej rów, którym spływa w dół woda. Nie dało się nią zbyt szybko jechać więc hamulce się trochę grzały, ale cali zjechaliśmy do końca ścieżki i wyjechaliśmy w miejscowości Koszarawa. Czyli ostatecznie dotarliśmy w miejsce, do którego chcieliśmy dojechać.
Tu zatrzymaliśmy się przy sklepie – niestety nieczynny, raczej od wielu lat.
Kawałek dalej dotarliśmy do czynnego sklepu o pięknej nazwie „Kabanos”.
Zrobiliśmy sobie przerwę na małe co nieco i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po 10km dojechaliśmy do miejscowości Jeleśnia, dalej kierowaliśmy się w stronę Sopotnia Mała – tutaj zaczął się bardzo długi podjazd. Jechaliśmy spokojną drogą, nachylenie początkowo nie było duże jednak dało się odczuć i trzeba było mocniej kręcić. Tuż za miejscowością Sopotnia Mała nachylenie zaczęło wzrastać – zaczęliśmy się wspinać na przełęcz o ciekawej nazwie „Przełęcz U Poloka”. Przełęcz ta znajduje się przy drodze łączącej Sopotnie Małą z Juszczyną. Nieźle się namęczyliśmy tym pozornie nie trudnym podjazdem.
Chwila przerwy przy sklepie i jedziemy dalej. Tutaj pogoda się popsuła, zaczęło kropić i z każdą chwilą pojawiały się coraz większe krople deszczu. Kręciliśmy się nie mogąc odnaleźć właściwej drogi i prawie wjechaliśmy na ekspresową drogę S69. Chwile staliśmy pod wiaduktem, ale to nie rozwiązanie, bo nie zapowiadało się, że szybko przestanie padać.
W końcu zapytaliśmy o drogę i okazało się, że niepozorne odbicie było właściwą drogą – od razu nas ostrzegali, że czeka nas niełatwy podjazd. Początkowo jechało się dobrze, nie było zbyt stromo, deszcz trochę się uspokoił. Jednak nie trwało to zbyt długo – nachylenie zaczęło wzrastać, ponownie się rozpadało. Z uwagi na deszcz nie patrzeliśmy na mapę, ale jak się później okazało wjeżdżaliśmy na Przełęcz Koniakowską. W pewnym momencie wydawało się jakby ktoś lał na nas wodą z wiadra – tak intensywnie padało, ale emocje były niesamowite, w takim deszczu i z sakwami to było naprawdę coś.
Z uwagi na pogodę szybko zrobiło się szaro, zapadał zmrok. Dotarliśmy do Istebnej przemoczeni jakbyśmy pływali w ciuchach w jeziorze. Początkowo myśleliśmy by rozbić namiot gdzieś na łące, ale cały czas lało, wszędzie pełno wody i ostatecznie znaleźliśmy pokój.
Bardzo intensywny dzień zakończony 102km na liczniku.[hr2]Poniedziałek – nowy tydzień przed nami, kolejne wyzwania. Spało się dobrze, było ciepło, jednak przemoczone rzeczy nadal mokre, a za oknem niebo pełne chmur. Szybkie śniadanie i w drogę, ponownie w deszczu. Leje bez przerwy bardzo intensywnie – już po 5 min jazdy mam przemoczone buty, spodenki i majtki. Dobrze, że chociaż kurtkę mam. Początkowo pod górkę, później było trochę z górki. Dojechaliśmy do Wisły i zrobiliśmy sobie przerwę – od rana przejechaliśmy 11km. Pod opuszczonym marketem zatrzymaliśmy się pod zadaszeniem na wózki zakupowe – staliśmy tak przez 2h czekając aż przestanie padać, ale nie przestało. Zjedliśmy co mieliśmy w sakwach.
Z uwagi na to że byłem cały mokry, przede wszystkim spodenki, bielizna było mi bardzo zimno. Dominik na szczęście miał długie spodnie na deszcz, które w takiej sytuacji okazuję się bezcenne. Kawałek dalej widzieliśmy sklep sportowy, więc udałem się tam w poszukiwaniu spodni przeciwdeszczowych. Pan w sklepie był bardzo miły pokazał mi chyba wszystko co miał w ofercie. Nie miałem kasy by kupować spodnie z jakiś super materiałów więc udało mi się kupić najprostsze spodnie, które zapewniły mi komfort cieplny i nieprzemakalność. Były trochę duże ale nie miałem wyjścia nie mogłem jechać w mokrych gaciach. Pan był tak miły, że pozwolił mi się tutaj przebrać. Do tego udało mi się kupić nieprzemakalne rękawiczki, które okazały się droższe od spodni ale bardzo się przydały, nie marzły mi później ręce gdy jechaliśmy w deszczu. Wyglądałem mniej więcej tak – nawet kolorystycznie pasowało do kurtki 🙂
Później podjechaliśmy do pobliskiej knajpki by się ogrzać i trochę przesuszyć. Deszcz ani na chwilę nie przestał padać. Była to knajpa, która myślę pamięta czasy mojego dzieciństwa, herbata w szklankach itp. Ale jedzenie było smaczne, domowe. Dochodziła godzina 15, a za oknem bez przerwy pada deszcz. Od rana przejechaliśmy ok. 12km. Deszcz trochę ustał przed 17. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Po przejechaniu 30km dotarliśmy do Cieszyna, nie bardzo mogliśmy znaleźć jakąś bazę biwakową i ostatecznie znaleźliśmy „Pokoje Gościnne” na zamku. Jak dla nas był tam niezły luksus, mieli tam nawet osobny pokój na rowery – takich lubimy.
Porozkładaliśmy wszystkie mokre ciuchy, papier toaletowy do butów by chociaż trochę przeschły. Wykąpaliśmy się w bardzo dobrych warunkach, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
Dzisiaj licznik pokazał 41km – jutro będzie co nadrabiać.[hr2]Spało się świetnie, ale to było do przewidzenia, bardzo czysto, przyjemnie i jak na takie miejsce to uważam bardzo tanio – 60zł. Niebo zachmurzone, ale na szczęście nie pada. Nasze rowery też się wygrzały i przeschły.
Poranna herbatka, śniadanko i szykujemy się do dalszej drogi.
Gdy Dominik ruszył swój rower okazało się, że jest kolejna pana. Ja mam nowe opony, które przyklejają się strasznie do asfaltu, Dominik natomiast ma stare, zjechane co na pewno ma wpływ na łapanie gumy. Wieczorem nie było widać w jak pięknym miejscu się zatrzymaliśmy. Zamek, w którym znajdowały się pokoje gościnne – gród gotycko-renesansowy powstały na bazie wcześniejszego grodu gołęszyckiego i kasztelańskiego na tzw. Górze Zamkowej.
Dominik zmieniał dętkę ja natomiast poszedłem się przejść po tym pięknym terenie.
Dziewczyny, które prowadziły pokoje gościnne zorganizowały na dziedzincu dość ciekawy ogród. Idea bardzo mi się spodobała. Jeśli któryś z mieszkańców miał ochotę posadzić ogórki, marchewkę, truskawki, a nie miał na to miejsc mógł tutaj założyć taki swój letni skrawek.
Organizowane były tu także spotkania przy herbacie – bardzo przyjemne miejsce. Gdy rower był już sprawny ruszyliśmy windą na dół – winda mieściła tylko jeden rower więc musieliśmy pojedyńczo jechać.
Na chwilę wyskoczyliśmy jeszcze na rynek i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jedziemy w kierunku Racibórza – trasa bardzo płaska, to pierwszy taki odcinek gdzie nie ma w okolicy gór.
Aż dziwnie się czuliśmy, krajobraz totalnie się zmienił, poczuliśmy trochę pustkę i brak emocji, ale i takie miejsca muszą być na trasie.
Piękne słońce mieszało się z napływającymi ciemnymi chmurami, które przypomniały nam ulewy z ostatnich dni.
W między czasie kilka razy padało więc ubieraliśmy ciuchy na deszcz by po chwili się rozbierać bo wychodziło ponownie słońce 🙂 Na trasie minęliśmy miejscowość o przyjemnej nazwie Sucha Psina i nawet przy znaku stała taka mała psina, ale nie wyglądała na suchą.
Rozbiliśmy się kilkanaście kilometrów za Głubczycami na polnej ścieżce z dala od drogi. Mieliśmy piękny widok na zachodzące słońce.
Dzisiaj trochę nadrobiliśmy, ale nie za wiele, wyszło 124km.[hr2]Obudziłem się po 4 nad ranem – na tak otwartej przestrzeni słońce szybko dotarło do namiotów i zaczynało grzać. Niebo pięknie wymalowane od samego rana.
Wschód równie przyjemny co wczorajszy zachód.
Mimo pięknego miejsca i spokoju w nocy spało się średnio, niestety podłoże nie było zbyt równe i dało się to odczuć. Spakowaliśmy się, przekąsiliśmy coś i ruszyliśmy przed siebie. Zapowiadał się piękny dzień, a do tego krajobraz w oddali zapowiadał się ciekawie. Jechaliśmy pięknych asfaltem, z szerokim poboczem.
Widok nieba i gór w oddali dodawał nam fajnej energii od samego rana. Po około 30km dojeżdżaliśmy do Prudnika, tutaj zjechaliśmy na ścieżkę rowerową, która była dużo przyjemniejsza z uwagi na spory ruch. Zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie by uzupełnić zapasy.
Pod koniec dnia docieramy do granic Śnieżnickiego Parku Krajobrazowego i jakieś 10km przed Lądkiem-Zdrój zaczyna się wspinaczka.
W Lądku już bardzo głodni jemy pierwszy makaron na naszej trasie.
Tutaj zatrzymujemy się w Willi, w której Dominik spał będąc na nartach – przyjemnie, czysto. Bierzemy prysznic, coś na ząb i idziemy spać.[hr2]Kolejny dzień przed nami, budzi nas piękne słońce za oknem. Jemy śniadanie, pakujemy się i żegnamy się z Lądkiem-Zdrój.
Kierujemy się na Stronie Śląskie, po kilku kilometrach przystajemy przy Biedronce by uzupełnić zapasy. Pogoda przepiękna, widoki także.
Dalej udajemy się w stronę Kletna – tutaj skręcamy w szutrową drogę i jedziemy przez chwile pod górkę, jednak po 1km okazuje się, że to zła droga i musimy zawracać.
Jadąc dalej szlakiem ER2 mijamy w miejscowości Stara Morawa Wapiennik – piec szybowy, przeznaczony do wypalania wapna i skał wapiennych (kamień wapienny), w celu uzyskania z nich wapna palonego. Dzisiaj jest tutaj muzeum i miejsce spotkań kulturalnych.
Po jakimś czasie szlak odbija w lewo i z zielonego (łatwego) zmienia się w niebieski znacznie trudniejszy, ginie asfalt i zaczyna się szutrowy podjazd.
Czuję się świetnie – uwielbiam takie podjazdy. Z każdym zakrętem wspinamy się coraz wyżej.
Jeszcze przed chwilą drzewa były dużo wyżej, a teraz to my górujemy nad nimi. Dookoła roztaczają się niesamowite widoki. Co jakiś czas zatrzymujemy się by nacieszyć się widokami i złapać trochę oddechu.
Gdy już wyżej nie da się podjechać droga zaczyna opadać w dół – teraz pędzimy w dół, gdy dojeżdżamy do końca drogi okazuje się, że objechaliśmy Młyńsko – rozległy szczyt w północnym rozrogu Masywu Śnieżnika i tym samym zjechaliśmy do miejscowości Kamienica, czyli prawie do punktu wyjścia. Musieliśmy gdzieś po drodze zboczyć ze szlaku ER-2. Zmęczeni, trochę źli na siebie, ale bardzo szczęśliwi bo przecież gdyby nie ta pomyłka nie było by takich widoków i emocji.
Wracamy przez Bolesławów do Stronia Śląskiego, a drogą asfaltową w stronę miejscowości Sienna. Wspinaczka po raz drugi na masyw śnieżnika, tym razem asfaltem. Droga pnie się coraz wyżej i po 14km docieramy do Przełęczy Puchaczówka gdzie rozpościera się cudowny widok na panoramę z jednej strony gór Krowiarek, a z drugiej Masywu Śnieżnika.
Potem czekał nas długi i przyjemny zjazd z przełęczy. Kolejny przymusowy postój – kolejna pana, trzecia, miejmy nadzieję, że ostatnia na trasie.
Późnym wieczorem dojeżdżamy do Dusznik-Zdrój gdzie rozbijamy się na polu namiotowym. Zrobiliśmy dzisiaj tylko 90km, ale jeśli odjąć kilometry, które niepotrzebnie nadrobiliśmy to na trasie przemieściliśmy się tylko o jakieś 70km. Licznik dzisiaj przekroczył 1000km – 1044km podróży.
[hr2]Spało się dobrze, szybkie śniadanko i w drogę – zapowiada się kolejny słoneczny dzień. Po kilku kilometrach docieramy do Parku Narodowego Gór Stołowych.
A dalej wjeżdżamy do mojej gminy – Gmina Radków 🙂
Mijamy charakterystyczne dla Gór Stołowych skałki, a w oddali piaskowce.
Zatrzymujemy się przy sklepie by coś przekąsić, mały kotek nie odstępuje nas ani na moment.
Najedzeni drożdżówkami ruszamy dalej, tutaj mijamy maleńką żmiję zygzakowatą wygrzewającą się na słońcu – pierwszy raz widzę żmiję na wolności.
Po kilku godzinach docieramy do Parku Krajobrazowego Sudetów Wałbrzyskich – szczerze to nie wiedziałem, że takie Sudety istnieją 🙂
Przez cały czas kręcimy pod górkę o niezbyt dużym nachyleniu, ale gdy się tak jedzie przez kilka kilometrów to odczuwa się każdy obrót korby. Odbijamy z drogi i skręcamy w stronę schroniska Andrzejówka jadąc przez miejscowość Rybnica Leśna. Nachylenie coraz bardziej wzrasta w między czasie w jedną i drugą stronę mijają nas wielkie ciężarówki. Po chwili wszystko staje się jasne, mijamy wielką kopalnię kruszywa, z której co chwile wyjeżdżają wypełnione po brzegi ciężarówki. Chwilę dalej docieramy do pięknego schroniska – robimy sobie tutaj chwilę przerwy.
Jak widać miejsce to przyciąga wielu fanów dwóch kółek.
W jednym z rankingów schronisk górskich schronisko to było na pierwszym miejscu. Bardzo przyjemne miejsce, jestem tylko ciekaw czy w nocy nie słychać prac pobliskiej kopalni.
Po chwili odpoczynku i nawodnieniu organizmu ruszamy szutrową ścieżką tym razem biegnącą w dół.
Docieramy do Mieroszowa i dalej do Chełmska Śląskiego, w którym to mijamy charakterystyczne domy tkaczy tzw. „Dwunastu Apostołów” i „Siedmiu Braci”.
Na nocleg kierujemy się do Karpacza, jadąc przez Lubawkę i Kowary. Dzień kończymy pięknymi widokami Sudetów.
W Karpaczu rozbijamy się na polu namiotowym gdzie przed laty też tutaj nocowałem na innej rowerowej wyprawie. Spotykamy tutaj samotnego sakwiarza, którzy zmierza w inną stronę. Gdy rozłożyliśmy namioty udaliśmy się do restauracji by zjeść coś dobrego – padło oczywiście na makaron :)[hr2]Wczesnym rankiem spakowaliśmy się, także nasz sąsiad szybko się zwinął. Szybkie śniadanie, pamiątkowa fotka i w drogę.
Od samego rana spokojnie się wspinamy jadąc przez Karpacz, gdy nogi nie są rozgrzane ciężko się rozpędzić, ale po kilku kilometrach jedzie się już całkiem dobrze. Udajemy się w stronę Szklarskiej Poręby, po drodze mijamy Podgórzyn i Sosnówkę – pozdrowienia dla Sylwii 🙂
Gdy wjechaliśmy na główną drogę prowadzącą do Szklarskiej Poręby przez cały czas towarzyszy nam malownicza rzeka Kamienna, niestety musimy uważać bo na tej drodze jest spory ruch. W Szklarskiej robimy sobie postój by coś przekąsić, jest gorąco więc skrywamy się w cieniu. Po niezbyt długim odpoczynku ruszamy dalej tym razem w stronę Świeradowa-Zdrój. Po 20km docieramy do Świeradowa-Zdrój, tym razem jadąc mniej uczęszczaną drogą. Pogoda się zmienia, niebo przykryły ciemne chmury, zaczyna kropić i tak z małymi przerwami do końca naszej trasy. Także aparat chowam do plecaka. Po drodze trochę błądzimy, ale ostatecznie trafiany na właściwą drogę.
O godzinie 15 meldujemy się w Zgorzelcu – docelowym miejscu naszej podróży.
Udajemy się w stronę dworca by zorientować się jak z pociągami. Gdy odnajdujemy dworzec okazuje się on jedną, wielka ruiną. Bilety natomiast kupuje się w małej budce niedaleko dworca 🙂
Tu przebieramy się w czyste ciuchy by nie odstraszyć innych podróżnych różnymi zapachami (zapachy podróżnika). Odświeżeni i przebrani w czyste ciuchy udajemy się do baru by się czegoś napić i poczekać na pociąg.
I na tym kończymy naszą wyprawę.
Ostatecznie przejechaliśmy 1289km, ze średnią prędkością – 17,02km/h.
To była niesamowita wyprawa.