Spontanicznie na Dziewiczą Górę

Dziś z rana po szybkim śniadaniu, zjadłem jeszcze banana i wsiadłem na rower. Nie planowałem żadnych rowerowych akcji zwłaszcza, że kilka dni temu wróciłem z wyprawy. Ale czasem warto zrobić coś bez planu. Pojechałem w kierunku Cytadeli, gdzie spotkałem się z Kasią i Adamem. To było nasze pierwsze spotkanie, oboje widać w świetnej formie.
Od razu ruszyliśmy w kierunku Dziewiczej Góry jadąc przy Warcie. Później skręciliśmy w jakąś polną ścieżkę i zaczął się labirynt, którego niestety nie byłem w stanie zapamiętać. Kasia prowadziła, może specjalnie, tak by nikt nie wiedział jak dojechać tam od tej strony:-) Po jakimś czasie dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczynały się podjazdy, których wcześniej nie znałem. W końcu podjeżdżałem tam tylko raz. Czyli dla mnie to będzie dziewiczy podjazd i to nie jeden.
Były tam trzy podjazdy, Kasia od razu zapowiedziała, że każdy robimy po trzy razy. Mówię spoko, jednak po chwili już nie byłem tak optymistycznie nastawiony. Nacisnęliśmy na korby i pniemy się pod górę. Zaczęliśmy ponoć od najprostszego, dla mnie wcale nie był taki prosty, wszędzie mnóstwo korzeni, dziury, koleiny, trzeba było nieźle manewrować. Z każdym obrotem korby moje tętno rosło, pod koniec podjazdu sapałem jak stara lokomotywa, a to był dopiero pierwszy z nich.
Chwila przerwy i zjeżdżamy w dół dość trudną technicznie ścieżką, trzeba było uważać, by nie zrobić wywrotki.
Chociaż Kasia i Adam śmigali pomiędzy korzeniami jakby to była łatwa ścieżka, ja bardziej asekuracyjnie jechałem zostając daleko w tyle. Ale dojechałem cały, a to w tym momencie było ważniejsze.
Zjazd pozwolił mi trochę uspokoić tętno jednak i tak było cały czas na wysokim poziomie. No i kolejny podjazd, podobnie jak poprzednio trzeba było lawirować pomiędzy przeszkodami. Jeszcze tylko siedem mówi Adam. Serce waliło mi niesamowicie, ale w głębi duszy nie chciałem odpuszczać. Każdy kolejny zjazd szedł mi lepiej, ale to tylko dlatego, że wiedziałem czego się spodziewać na ścieżce.
Teraz trzeci podjazd przed nami, całkiem inny. Tym razem bez korzeni, ale za to po kamieniach, które wytrącały koła z równowagi, albo powodowały, że tylne koło kręciło się w miejscu. Mimo wszystko wydawał się dużo łatwiejszy, ale czy taki był, sam nie wiem, chyba nie można ich porównywać. Był chyba najdłuższy z wszystkich, a to oznaczało, że trzeba było znacznie dłużej wytrzymać moje wysokie tętno. Jakoś się udało.
Po czwartym czy piątym podjeździe chciałem już powiedzieć dość, ale z jakiś powodów tego nie zrobiłem i jechałem dalej, mimo że wlokłem się żółwim tempem, ale czy to były zawody? Mam nadzieje że nie:-)
Pod koniec zjeżdżając w dół Adam zaliczył wywrotkę, jak się po chwili okazało spowodowała ona uszkodzenie tylnej przerzutki. Wyłamała się blokada łańcucha na małym kółeczku od przerzutki i co chwile Adamowi spadał łańcuch. Pechowy upadek.
W końcu zaliczyliśmy ostatni podjazd z czego byłem bardzo zadowolony. Nie wiem jak było naprawdę, ale wydawało mi się jakbym tylko ja się tak mocno zmęczył tymi podjazdami.
Mimo dużego zmęczenia był to bardzo przyjemny trening. Mam nadzieje, że jeszcze nie raz się spotkamy w takich czy innych rowerowych okolicznościach.
Miło było Was poznać:-)