8 Bieg Górski Leszno Grzybowo

Tym razem wybrałem się w rodzinne strony na Górski bieg. Nazwa może być myląca, gdyż bieg odbywa się w lesie przylegającym do Leszna. Mimo że to wielkopolska, pofałdowanie terenu może niejednego trailowca zaskoczyć – oczywiście pozytywnie. To już 8 edycja biegu „Bieg Górski Leszno Grzybowo”. Dla mnie będzie to pierwsze spotkanie z tymi zawodami. Co prawda lasy te są mi znane, ale zdecydowanie bardziej z perspektywy dwóch kółek i zawodów MTB.
Do pokonania będzie dwukrotnie większy dystans od zaliczanych przeze mnie biegów na Dziewiczej Górze. Na płaskim 10 km nie robi większego wrażenia. Ale, gdy biegamy w terenie, gdzie trasa najeżona jest podbiegami i zbiegami, nie jest to już taka sobie dyszka. Do tego na dwa tygodnie musiałem odstawić bieganie ze względu na przeziębienie. Mimo to, jestem jak zawsze dobrej myśli, a poza tym to ma być dobra zabawa.
Na miejsce przyjechaliśmy pół godziny przed startem, trafiło nam się jedno z ostatnich miejsc parkingowych. Pogoda wymarzona – lekki chłodek, trasa sucha – pozbawiona śniegu i lodu. Nic tylko pędzić przed siebie 🙂
Z minuty na minutę biegaczy przybywało, jedni rozmawiali inni intensywnie się rozgrzewali przed startem. W tym tłumie spotkałem kolegę z podstawówki, dla którego będzie to już któryś z kolei start w tym biegu.
Również przystąpiłem do rozgrzewki.
Patrząc na plecy jednego z biegaczy nie można się z tym nie zgodzić. Zmęczenie w połączeniu naturą to jedna wielka „endorfina”.
Po intensywnej rozgrzewce czas stanąć na starcie. Ze względu na to, iż trasa biegnie miejscami po wąskich ścieżkach (w MTB zwanych single track), gdzie nie ma możliwości wyprzedzania, zawodnicy zostali podzieleni na sektory liczące 100 osób. Co dwie minuty puszczany był kolejny sektor licząc od godziny 11:00. Zostałem przydzielony do sektora B, także za dobre dwie minuty startuję.
Korzystając z chwili wyskoczyłem jeszcze szybko w krzaki. A teraz już pełna gotowość i start.
Mimo chłodu zostawiłem rękawiczki i przez jakieś 2 km zastanawiałem się dlaczego. Jednak na kolejnych kilometrach byłem już tak rozgrzany, że ich brak kompletnie mi nie przeszkadzał. Spokojny bieg nie trwał długo, na podbiegach i zbiegach stopniowo wyprzedzałem kolejne osoby. Można śmiało powiedzieć, że trasa była tylko chwilami płaska. Ilość podbiegów, a tym samym zbiegów jaką zafundowali organizatorzy na tegorocznej, trasie robiła naprawdę wrażenie. Z czasem inni wyprzedali mnie i tak się mijaliśmy, aż do samej mety 🙂
Często były to dość długie i wymagające podbiegi, które dawały nieźle w kość. Za to na zbiegach można było ostro pocisnąć do przodu.
Po jakimś czasie, gdy ujrzałem na drzewie oznaczenie 4 km byłem w szoku. Zmęczenie sprawiało, że czułem jakbym przebiegł co najmniej 6 km, a tu nie ma jeszcze połowy.
Na trasie spotkałem kolegę tym razem ze studiów, nie widzieliśmy się ładnych parę lat. Przez krótką chwilę sobie porozmawialiśmy zaliczając przy tym niemałe wzniesienia. Kolega bardziej wprawiony w boju, postanowił przyspieszyć – też bym tak z chęcią zrobił, jednak tym sposobem nie dotarłbym na metę w jednym kawałku. Z każdą górką zmęczenie się nasilało, niektóre pokonywałem szybkim marszem, którego tempo było na równi z moim biegiem. Mimo to, dawało to kilka sekund wytchnienia.
Podczas, gdy walczyłem na trasie, biegacz z klubu „Dziewicza Góra Biega” zameldował się ma mecie z czasem 00:38:59 – imponujące.
Gdy zapytałem jednego z biegaczy, czy wie może na którym jesteśmy kilometrze odparł, że chyba na 7 albo 8. Przed nami jeszcze killer, najdłuższy podbieg na trasie, a potem będzie już dużo łatwiej. I rzeczywiście killer dał popalić, ale dalej nie było wcale łatwiej. Co prawda na 8 kilometrze było trochę płaskiego.
Jakieś 500 m przed metą pojawił się kolejny podbieg, później już płasko do mety. Okrzyki kibiców coraz głośniejsze, a ja byłem już naprawdę zmęczony i nie wierzyłem, że będę jeszcze w stanie pognać, jak zazwyczaj robię, przed metą sprintem do przodu. Ale jakoś zebrałem się w sobie i wyprzedziłem kilku biegaczy tuż przed metą.
Bardzo zmęczony, ale jeszcze bardziej szczęśliwy pojawiłem się na mecie.
Na mecie z bratem bliźniakiem – bezcenne!
Od kilku osób po biegu słyszałem, że w tym roku organizatorzy poszli na maksa i zafundowali chyba najtrudniejszą trasę ze wszystkich edycji. Może to i plotka, ale subiektywnie patrząc na trasę, którą pokonałem zdecydowanie mogę powiedzieć, że była ona bardzo wymagająca.
Skoczyłem jeszcze po herbatkę i drożdżówkę i wolnym krokiem udaliśmy się w stronę samochodu.
To był naprawdę ciężki bieg, ale za to dostarczył mi bardzo wiele radości.