Bieg Rzeźnika – piękna bieszczadzka przygoda
Bieg Rzeźnika w mojej głowie pojawił się już po pierwszym górskim ultra w 2018. Jednak nie czułem się gotowy, z drugiej strony w losowaniu także nie miałem szczęścia. W tym roku było inaczej – bieg został otwarty dla każdego kto się zapisze – bez losowania. Dodatkowo, ja sam czułem się na tyle przygotowany, by móc w końcu zmierzyć się z tą bieszczadzką legendą.
Bieg Rzeźnika to dość nietypowy bieg. Jest chyba jedynym biegiem w Polsce (jeśli jest inaczej chętnie się dowiem o innych biegach tego typu), w którym całą trasę pokonuje się w parze. Pozornie wydawać by się mogło, że biec z kimś to duże ułatwienie i motywacja do pokonania kolejnych kilometrów. Jednak moim zdaniem, jest to największa trudność tego biegu, poza oczywiście pokonaniem trasy. Kluczowe tutaj jest zgranie się z partnerem. Podczas tak długiego biegu kryzysy są nieuniknione i każdy ma je w innych momentach. Dlatego tak ważne jest zrozumienie potrzeb i oczekiwań partnera wobec biegu. Jeśli jedna osoba ciśnie na jakiś rekord, a druga chce po prostu ukończyć bieg – to jest to z góry skazane na porażkę.
Dogadałem się z Piotrkiem, którego poznałem na pierwszym moim biegu w Górach Stołowych – Supermaratonu Gór Stołowych. Miałem przyjemność przebiec z nim część trasy. I kiedy w tym roku pojawiła się okazja zapisania się bez opcji losowania nie czekaliśmy z Piotrem zbyt długo. Poszliśmy trochę na żywioł, ponieważ zapisaliśmy się na wersję rozszerzoną tzw. Hard Core. Oczywiście nie nastawialiśmy się wielce na HC, jak damy radę to będzie super, ale jak nie, to zaliczenie klasycznej trasy Biegu rzeźnika 83km i tak będzie super przygodą.
W tym roku Festiwal Biegu Rzeźnika trwał aż 9 dni od 28 maja do 5 czerwca. Z Piotrem startowaliśmy 29 maja o godzinie 3:30.
Witamy w Bieszczadach
Do Cisnej dotarliśmy w czwartkowe popołudnie, dwa dni przed startem. Nocleg zarezerwowaliśmy w Karczmie Karnasów. Bardzo szybko się okazało, że trafiliśmy idealnie – super warunki, pyszne jedzenie, świetna obsługa i do tego 5 min pieszo od startu naszego biegu. Bardzo polecam to miejsce na nocleg. Można tu także skorzystać z restauracji, której kuchnia przypadła nam bardzo do gustu.
Piotrek przyjechał w czwórkę – dziewczyny startowały w biegu Dycha Na Jeleni Skok. To był ich pierwszy bieg w górach.
Po zaniesieniu gratów do pokoju ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Tuż przy starcie, który naprawdę był kilka kroków od naszej bazy noclegowej zeszliśmy nad Solinkę.
Maja była w siódmym niebie móc buszować po kamieniach i grzebiąc patykami w wodzie. Po krótkiej zabawie przeszliśmy przez most kolejowy na drugą stronę rzeczki podążając czerwonym szlakiem pieszym.
Namiastka Bieszczad
W Bieszczadach byłem trzykrotnie i za każdym razem przemierzałem je na dwóch kółkach. Tylko raz wyskoczyłem na Tarnicę. Natomiast dla dziewczyn był to całkiem dziewiczy teren. Dlatego w piątek wybraliśmy się od rana na krótką wycieczkę. Zaparkowaliśmy autem na parkingu w okolicy miejscowości Brzegi Górne, przez który przebiega Główny Szlak Beskidzki. W jedną stronę mamy Połoninę Caryńską, a w drugą na Połoninę Wetlińską. My wybraliśmy tą drugą i ruszyliśmy czerwonym szlakiem.
Już na starcie przekroczyliśmy potok Prowcza, który wypływa ze stoków Małej Rawki. Z uwagi na bardzo niski poziom wody gładko przeszliśmy na drugą stronę. Po chwili doszliśmy do miejsca gdzie mogliśmy podziwiać piękne widoki na otaczające nas szczyty. Co prawda chmury opadły dość nisko i nie mieliśmy tak dobrej widoczności, ale i tak było pięknie.
Kilkanaście minut później na szlaku pojawiło się przepiękne drzewo, a właściwie były to dwa drzewa, które sprawiały wrażenie jakby było ich jeszcze więcej.
Początkowo szlak bardzo łagodnie piął się w górę , ale w miejscu skrzyżowania żółtego i czerwonego szlaku pojawiły się wysokie stopnie, gdzie na krótkim odcinku pokonaliśmy znaczną wysokość.
Po zaliczeniu kolejnych schodów dotarliśmy do kolejnego rozłożystego drzewa, przy którym, zrobiliśmy sobie przerwę. Maja nie miała dnia na chodzenie i o dziwo chciała już wracać.
Ale oczywiście jakby mogła to chciałaby nocować na tym drzewie 🙂
Odbiór pakietów
Po powrocie i zjedzeniu przepysznego obiadu w naszej restauracji (polecam “Placek po bieszczadzku”) ruszyliśmy z całą ekipą po odbiór pakietów startowych. Kiedy doszliśmy na miejsce okazało się, że jest niemała kolejka i czekania na 2h. Tak przynajmniej usłyszałem od znajomego, który wyczekał się nieźle za pakietem. Ania z Mają poszły na pobliski plac zabaw, a ja z Piotrem stanąłem w kolejce, reszta wróciła do karczmy.
Pomimo długiej kolejki wydawanie pakietów szło całkiem sprawnie i czas oczekiwania dość szybko nam zleciał.
Start dystansu Ultra
Pod wieczór przeszliśmy się do miasteczka zawodów zobaczyć co tam ciekawego mają. Przy okazji załapaliśmy się na start dystansu ultra (108km), startowali o 19:00. Pośród startujących dostrzegłem Rafała Kota i mówię do Piotra, że pewnie wygra i tak się stało 🙂 Szwędaliśmy się chwilę, kupiłem pamiątkową koszulkę i wróciliśmy do naszej karczmy.
Ostatnie godziny przed startem
Start głównego biegu był najbardziej oblegany i został podzielony na dwa niezależne starty o godzinie 2:30 i 3:30. Z Piotrem zapisaliśmy się na późniejszą godzinę. Ostatecznie połączyli nas w jedną wielką grupę, blisko 500 par, która miała wystartować o godzinie 3:00.
Po powrocie z miasteczka zawodów zostały ostatnie przygotowania do startu. Przed pójściem spać zanieśliśmy jeszcze do przepaku worek z naszymi gratami.
Dziewczyny z Karczmy przygotowały nam na trasę naleśniki z dżemem. Ja prawie zawsze biorę na trasę naleśniki. Zawsze smażyła mi je żona, ale tym razem logistycznie to się nie zgrało, a na tak długiej trasie same batony i żele jako prowiant, to nie najlepszy pomysł. Trzeba także dostarczać energię w postaci normalnego jedzenia.
Nie wiem dokładnie, o której zasnąłem, ale za wiele nie spałem. Zresztą od tych emocji, które we mnie buzowały już od kilku dni nie mogłem zasnąć. Obudziłem się chyba o 1:00 dolałem do bukłaka wodę i napełniłem soft flaski elektrolitami. Później zjadłem porządną owsiankę z bananem. Jakoś szybko mi to wszystko zeszło, bo miałem jeszcze sporo czasu do wyjścia. Z Piotrem byłem umówiony, że wychodzimy o 2:30. Tak się złożyło, że mieliśmy pokoje obok siebie.
Start Biegu Rzeźnika
Wyszliśmy o 2:30 i po chwili byliśmy już na miejscu startu. Z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej światełek. Dobra energia ogarniała chyba nas wszystkich, napięcie przedstartowe z sekundy na sekundę rosło. Ustawiliśmy się na starcie, a tuż obok pojawił się kolega Marek, którego poznałem na biegu w Lądku. Startował w dwie pary – zapowiadała się wesoła ekipa. Po chwili wystrzał i ruszyliśmy.
Tuż po starcie utworzył się zator, kilkaset metrów od startu przeprawiliśmy się przez Solinkę wąską kładką z bardzo ograniczoną przepustowością.
Po przekroczeniu rzeki wspięliśmy się czerwonym szlakiem na Wyżną, a dalej Różki w masywie Jasła. Zaczęliśmy spokojnie, żeby nie spalić się już na starcie. Po 48 minutach osiągnęliśmy szczyt i zaczęliśmy zbieg. Choć początek był mocny czuliśmy się super. Zaczęło się przejaśniać i chwilę później czołówki nie były już potrzebne.
Gdy byliśmy na dole, wybiegając z lasu naszym oczom ukazało się kolejne miejsce przeprawy przez wodę. Tym razem nie było żadnej kładki, dlatego trzeba pomyśleliśmy, że trzeba będzie zamoczyć buty. Trochę nie fajnie już na początku biegu mieć przemoczone buty. Spojrzeliśmy na innych, a oni wyciągają z plecaków worki na śmieci i przechodzą w nich przez wodę. Nie tracąc przy tym za wiele czasu na zdejmowanie butów i co najważniejsze mając całkowicie suche buty. Trzeba przyznać, że spoko patent, a my o czymś takim kompletnie nie pomyśleliśmy. Dobra lekcja na przyszłość. Sam początkowo proponuję, że może przebiegniemy przez wodę, sporo ludzi tak zrobiło. Piotrek mówi, że lepiej mieć na razie suche, więc zdejmujemy.
Po przejściu przez wodę założyliśmy ponownie buty i pobiegliśmy dalej. Daleko nie ubiegłem i poczułem, że coś wbija mi się w stopę. Zdjąłem po raz kolejny buty i okazało się, że do stopy przykleił się maleńki kamyczek. Myślę, że gdybym to zlekceważył, to po jakimś czasie byłaby z tego niezła rana, która mogłaby uniemożliwić mi ukończenie biegu. Dlatego tak ważne jest w takich sytuacjach, by nie czekać aż zacznie porządnie coś boleć tylko reagować od razu.
Zaczęliśmy ponownie piąć się w górę podążając za niebieskimi strzałkami. Zza drzew wyłaniało się nieśmiało słońce, które po chwili pięknie pomalowało nasze twarze. W nogach mamy dopiero 8 km, a emocje jakbyśmy mieli za sobą już ze 30. Idealna pogoda do biegania – przyjemny chłodek – biegło się super.
Około godziny 5 dotarliśmy na kolejne wzniesienie, z którego pomimo sporego zachmurzenia roztaczały się przepiękne widoki. Krótka przerwa, by nacieszyć się pięknym krajobrazem i lecieliśmy dalej.
I jak to w górach raz pod górkę, a raz z górki, więc zaczęliśmy ponownie zbiegać. Osiągnęliśmy 20 km trasy, biegnie się super. Piotrek nieźle cisnął, chyba trochę za mocno jak na mnie, chwilami go hamowałem.
Z jedzeniem także się pilnowałem od samego startu, nie czekając aż mi się zachce tylko z zegarkiem regularnie pochłaniałem kalorie, a w między czasie nawadniałem się. Dzięki temu Piotrek również pilnował swojego jedzenia. A to batonik, a to naleśnik – te drugie okazały się mega – wchodzą idealnie. Tutaj stosowałem dokładnie tą samą strategię żywieniową co w zeszłym roku na Chojniku, gdzie nie miałem żadnych problemów żołądkowych. Nie to co na wcześniejszych biegach, gdzie męczyłem się przez wiele kilometrów.
Trasa była świetnie oznaczona, nie mieliśmy żadnych problemów z nawigacją. Jedynie coś punkt z wodą nie chciał się pojawić na trasie.
Śmieci
Ci co kiedykolwiek ze mną biegli na pewno zauważyli u mnie charakterystyczny pomarańczowy woreczek przyczepiony z tył do plecaka. Nie wiem skąd mi się to wzięło, nie wypatrzyłem tego w internecie, ani u innego biegacza. Ale mam go ze sobą od pierwszego mojego biegu w górach. Tytuł od razu zdradza do czego on służy. Tak, to woreczek na śmieci. Nie waży nic, a bardzo pomaga. Poza tym z kieszeni czasem może coś wypaść, a tutaj już nie, ponieważ woreczek jest ściągany sznureczkiem.
Zazwyczaj służy na moje śmieci – opakowania po batonikach czy żelach. Ale czasem zdarza się, że wrzucę tam zauważony papierek, który zostawił inny biegacz. Leżące na trasie opakowanie nie zawsze oznacza, że biegacz wyrzucił je z premedytacją. Mi także się zdarzyło upuścić niechcący opakowanie po batoniku, na szczęście ktoś to zauważył i zawołał.
Ale tutaj na Biegu Rzeźnika było inaczej. Nie jest możliwością, by tak wiele opakowań upadło przypadkiem. Początkowo zbierałem wszystko co zauważyłem na trasie i wkładałem do mojego niezawodnego woreczka. Z czasem jednak uświadomiłem sobie, że nie przyjechałem tu zbiegać śmieci tylko biegać. Więc dalej już tego nie robiłem.
Ale generalnie wstyd. Zawsze myślałem, że biegacze górscy to ludzie, którzy przyjeżdżają właśnie na takie biegi, by spędzić czas blisko natury, delektować się nią. Ale przede wszystkim to ludzie, którzy kochają i szanują naturę. Jednak chyba nie koniecznie wszyscy tak mają i zdarzają się wyjątki, w tym przypadku tych wyjątków było zbyt wiele.
To przykre biegnąc tak piękną trasą widzieć tak wiele opakowań rzuconych bezmyślnie na ziemię. Mam jednak nadzieję, że kiedyś taki człowiek zrozumie, jak ważne jest byśmy wszyscy dbali i szanowali nasz świat.
Przełęcz Żebrak – pierwszy punkt z wodą
Po 30 km w nogach dotarliśmy na Przełęcz Żebrak, gdzie znajdował się wyczekiwany punkt z wodą. Jak się później okazało, zawsze jest takie przesunięcie, pewnie z uwagi na możliwość dojazdu. I rzeczywiście było tak, jak pisali w regulaminie, tylko czysta woda i nic więcej. Nie było też wolontariuszy, co nie znaczy, że nie było wesoło. Po chwili dobiegł także Marek ze swoją ekipą. Dolałem wodę do soft flasków, rozpuściłem elektrolity. Małe siku, kilka pamiątkowych zdjęć i lecieliśmy dalej.
Biegliśmy kierowani niebieskimi strzałkami, które co chwilę wyłaniały się zza drzew. Jeszcze kilka kilometrów pod górkę, a potem z górki na pazurki wprost do Cisnej. A tam czekał na nas przepak i ciepły posiłek. Ale najważniejsze, czekali tam na nas nasi bliscy, którzy są największym wsparciem podczas takich wyzwań.
Po 2h na horyzoncie pojawiła się ogromna ciemna chmura, ale to całkowicie normalne w górach, że pogoda się zmienia. A my byliśmy przygotowani na każde warunki. Z każdym krokiem byliśmy coraz bliżej Cisnej. Naleśniki tak nam zasmakowały, że Ania załatwiła dla nas kolejną porcję na przepak.
Po ponad 7h wpadamy do Cisnej na przepak, a tu czekały moje dziewczyny i kumpel Piotra. Całkiem nieźle poradziliśmy sobie z pierwszą pętlą. Wyściskałem mocno dziewczyny i poszedłem po kubek gorącej pomidorówki, która okazała się bardzo dobra. Szybko zaliczyłem jeszcze toaletę i przepakowałem nasze graty. Na dalszą trasę zrezygnowałem z bukłaka. Miałem nadzieję, że soft flaski mi wystarczą. Dopakowałem kilka batoników i oczywiście naleśniki. Kolega zorganizował nam worki na dalszą trasę – tak awaryjnie, gdyby trzeba było przeprawiać się jeszcze przez potok, więc będziemy zabezpieczeni.
Zielona pętla
No i polecieliśmy na podbój kolejnej, tym razem zielonej pętli. Tuż po wybiegnięciu z lasu trafiliśmy na dziewczyny, które pokonywały właśnie trasę “Dycha na Jeleni Skok”. Niezłe mieliśmy szczęście, że na siebie trafiliśmy.
Po godzinie ta wielka chmura, którą widzieliśmy już wcześniej dopadła nas, zaczęło trochę padać. Założyłem kurtkę, Piotrek pelerynę. Chmury osiadły nisko na szczytach otaczających nas z każdej strony. Krok za krokiem pniemy się pod górę.
Po kilku kilometrowej wspinaczce wyszliśmy na grań. Biegliśmy wąską ścieżką, dookoła której pomimo mocno zachmurzonego nieba roztaczały się przepiękne widoki. Z każdym kilometrem czułem nasilające się zmęczenie. Piotrek zdecydowanie był w lepszej formie, albo po prostu miał lepszy dzień. Mimo to czułem się świetnie będąc tam, w tamtej chwili, na tej cudownej trasie.
Nie tylko nas zachwycały te niesamowite widoki. Poniżej zdjęcie Piotra – najlepsze ze wszystkich jakie zrobiliśmy podczas całego biegu
Na trasie byliśmy już od ponad 9h, w nogach – ponad 50 km i jeszcze sporo przed nami. Deszcz ustał i na krótką chwilę mogliśmy zdjąć kurtki. Jeszcze chwilę pod górkę i czekał nas dłuższy zbieg.
Deszcz sprawił, że na trasie pojawiało się coraz więcej błota. Chwilami trasa przypominała strumyk. Biegnąc z górki musieliśmy trochę wyhamować bo jest ograniczenie 🙂 Po jakimś czasie pojawiły się na trasie dziwne ślimaki, tzn. chodzi o ich kolor. Przyznam się, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z takim ubarwieniem ślimaka.
Co jakiś czas trafialiśmy na trasie na większe błotko, które jeszcze bardziej dodawało uroku całej trasie.
Po przebiegnięciu około 14 km i pokonaniu niemałego podejścia trafiliśmy w lesie na ekipę, która postanowiła zrobić sobie przerwę siadając na leżącym w poprzek trasy powalonym drzewie. Oczywiście przyłączyliśmy się do nich i chwilę porozmawialiśmy. Mówiliśmy, że zapisaliśmy się na wersję HC i żartowaliśmy, że mamy jeszcze w planie ją zaliczyć. Tak naprawdę to nie mieliśmy już za bardzo na to czasu, chociaż gdybyśmy się uparli to może. Ale ja już byłem za mocno zmęczony. Piotrek jakby biegł sam, to pewnie dałby radę. Miło rozmawialiśmy przez chwilę (okazało się, że jeden z kolegów mieszka także w Poznaniu – świat jest mały :)) i ruszyliśmy dalej.
Po chwili wybiegliśmy z lasu i naszym oczom ukazała się niezła mgła, która chwilami nieźle ograniczała widoczność. Ze względu na wiatr, deszcz i dużą wilgotność odczuwalna temperatura nieźle spadła. Co oczywiście przełożyło się na spadek energii. Ale za to był niesamowity klimat. W lesie być może nie tak gęsta, ale także była mgła, pięknie to wyglądało.
Wybiegliśmy ponownie na otwartą przestrzeń, nieźle wiało, błotko także dawało się we znaki sprawiając, że utrzymanie przyczepności stało się coraz trudniejsze. Chwilami czułem się jak na lodowisku i nawet stosowałem technikę ślizgu zamiast biegu. Biegliśmy jakby granią, po obu stronach wąskiej ścieżki drzewa i inna roślinność tonęła we mgle.
Trasa przypominała kły. Kiedy dotarliśmy na wierzchołek wzniesienia pojawiła się kolejna polana, którą częściowo zbiegliśmy, a następnie ponownie się wspinaliśmy się i tak jakby bez końca. Przed nami pozostało do pokonania jeszcze kilka mniejszych i większych wzniesień i będziemy zabiegać w kierunku mety. Ale jeszcze trochę kilometrów przed nami. Pogoda jak widać była rewelacyjna.
Niestety miałem już wtedy nieźle zmęczone nogi i przy mocniejszym zbiegu odczuwałem ból jakiegoś mięśnia czy ścięgna przy kolanie, dlatego wolałem nie ryzykować, dlatego trochę stopowałem Piotra, bo wiedziałem, że i tak spokojnie wyrobimy się w limicie.
Zbliżając się do mety troszkę się wypogodziło, deszcz ustał. Wybiegając z lasu widzieliśmy i słyszeliśmy, że to już blisko. Ponownie przebiegliśmy przez kładkę – jeszcze kilkaset metrów i meta. Tuż przed metą czekała na mnie Maja, więc wziąłem ją na ręce i biegliśmy w kierunku mety. Przytuliłem mocno dziewczyny – cudowne uczucie być już na mecie. Po chwili spotkałem kolegę, z którym zaliczałem w zeszłym roku Chojnika. Przyjechał z rodzinką również na bieg – lecą także Rzeźnika. Trochę się zagadaliśmy, ale miło było się spotkać.
Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć na ściance i udaliśmy się w kierunku jedzenia. Ponownie zaliczam pomidorówkę, herbatę, kilka pomarańcz i ryż z jabłkiem.
Podczas gdy tata biegał po błocie Maja robiła chyba coś podobnego, być może trochę na mniejszą skalę. Także jak to się mówi, niedaleko pada jabłko od jabłoni.
A tak prezentuje się medal w całej okazałości.