10 Supermaraton Gór Stołowych – dużo dobrej energii, choć nie zawsze z górki

Po zeszłorocznej edycji, kiedy to debiutowałem w biegach górskich na tej właśnie trasie, zostałem zaczarowany – musiałem tu wrócić. Tym razem będzie to jubileuszowa – 10-ta już edycja. Bardzo szybko, bo już w październiku znalazłem się na liście startowej. Ostatnie miesiące przed zawodami ostro trenowałem, w końcu celem moim było nie tylko ukończyć ten niełatwy bieg, ale dość mocno poprawić mój niezbyt imponujący wynik z zeszłego roku.
Miesiące szybko mijały, nadeszło upalne lato, a tym samym obawa jak sobie poradzę w tak wysokich temperaturach. Niezbyt dobrze się czuję w tak gorące dni. Dlatego do ostatniej chwili oswajałem głowę i w ogóle cały organizm do wysiłku podczas upałów.
Góry Stołowe witają.
W końcu nadszedł dzień wyjazdu, czyli piątek – ruszamy do Karłowa. Miejscówkę mieliśmy zaklepaną tą co w zeszłym roku. Logistycznie bardzo się to sprawdziło, tym bardziej z Mają. W tym roku pojechała z nami moja mama. Na miejsce dojechaliśmy ok. godziny 13. Nawet się nie rozpakowaliśmy tylko od razu ruszyłem podekscytowany w kierunku biura zawodów, by odebrać pakiet startowy. Będąc już na schodach wolontariuszka nas cofnęła, mówiąc, że biuro jest czynne od 15:00. No cóż, poczekamy sobie te 2h.
Poszliśmy w tym czasie coś zjeść i na mały spacerek w kierunku Szczelińca Wielkiego. Nie wchodziliśmy jednak na szczyt, ale udaliśmy się niebieskim szlakiem. Korzenie, kamienie, patyki i oczywiście wszechobecne skałki i głazy – Maja była w siódmym niebie. Wszędzie chciała wejść i wszystkiego dotknąć – jak przystało na leśnego ludka. Szła z patykiem i wskazywała oznaczenia szlaku.
Po powrocie ze spacerku udaliśmy się po odbiór pakietu startowego. Po drodze spotkałem Tomka wraz z rodzinką z Trailowych Czwartków, no teraz to są już Trailowe Środy organizowane przez sklep biegowy Natural Born Runners. Tomek, mocny i doświadczony już zawodnik regularnie pojawia się na trailowych treningach na Poznańskiej Cytadeli. Zawsze miło spotkać znajome twarze. Po odebraniu pakietu załapałem się jeszcze na kupno koszulki, jakimś cudem nie zaznaczyłem jej przy rejestracji, ale mam – jest piękna. Ania i mama także zakupiły jakieś koszulki.
Nowy trasa – SGS VERTICAL
Z okazji jubileuszowej edycji organizatorzy wprowadzili nową, pilotażową trasę – SGS VERTICAL o długości 1,5 km z Karłowa na Szczeliniec Wielki. Start odbywa się dzisiaj o godzinie 20:00. Jest to fajna opcja na przepalenie mięśni przed głównym biegiem – SGS ULTRA na 54 km. Gdy tylko zobaczyłem, że pojawił się taki bieg bardzo mnie to kusiło, jednak moje doświadczenie biegowe jest niewielkie i nie chciałem ryzykować kontuzji, przed właściwym biegiem. Wieczorkiem poszedłem pokibicować startującym w tym emocjonującym biegu. Tutaj nie można sobie pozwolić na spokojny start, od razu trzeba mocno cisnąć, gdyż po jakiś 700 m zaczynają się schody na Szczeliniec Wielki, a tam już nie będzie łatwo o wyprzedzenie zawodnika.
Rozgrzani już zawodnicy wyczekiwali startu, dużo emocji unosiło się w powietrzu.
Za chwilę ruszają, udałem się więc w stronę drogi prowadzącej na Szczeliniec Wielki. Po chwili już tu byli – pędząc przed siebie niczym galopujące konie. Pavel Brydł z wielką przewagą wysunął się na prowadzenie i tak zostało już do mety.
Gdy wróciłem do pokoju uszykowałem wszystko na jutrzejszy bieg, zjadłem porządną kolację, nawodniłem się. Od tych emocji nie łatwo będzie dzisiaj zasnąć.
Dzień startu – SGS ULTRA 54 km
Obudziłem się o 6:00, uszykowałem sobie 2 bułki z moim ulubionym dżemem truskawkowym, rozpuściłem magnez w szklance wody i ostatnie pakowanie przed startem. W między czasie reszta się obudziła. Wspomniałem, że zapomniałem przed wyjazdem kupić kubeczka, a tutaj to raczej już nie dostanę. W zeszłym roku nie miałem i bez problemu poradziłem sobie z bidonem. Gdy byłem już spakowany Maja zauważyłem Kłapouszka (swoją maskotkę) przypiętego do mojego plecaka – rozpłakała się i powiedziała, że nie mogę jej wziąć. Wytłumaczyłem jej, że przecież zawsze z nim biegnę na ważniejszych zawodach i że jest to taki mój amulet na szczęście. Po czym zabrała go i schowała do szafy. Po śniadaniu sama z siebie przyszła do mnie i powiedziała, że chce bym z nim biegł. Zrobiło mi się bardzo fajnie i miło. Uściskaliśmy się mocno i po chwili ruszyliśmy w kierunku startu – była 7:30.
Kiedy byliśmy już blisko miejsca startu zobaczyłem Martę i Marysię – byłem mega zaskoczony. Przyjechały treningowo w góry i postanowiły mi pokibicować na starcie – mega niespodzianka.
Razem poszliśmy na miejsce startu i po chwili rozpoczęła się wspólna energetyzująca rozgrzewka. W międzyczasie mama wynalazła na punkcie z odżywkami składany kubek – bardzo się ucieszyłem. Spotkałem też Tomka – znając jego tempo nie ma opcji byśmy razem biegli 🙂
Podobnie jak w zeszłym roku panowała tu mega energia, zresztą już od rana byłem nieźle nakręcony. Maja również szalała, tańczyła i skakała – też się rozgrzewała. Bo przecież dzisiaj czeka ją cały dzień w górach.
Niestety moje super wygodne HOKI nie do końca się sprawdziły na górkach, robiąc mi na palcach mega odciski dlatego byłem zmuszony kupić kolejną edycję sprawdzonych w zeszłym roku butów Kalenji – teraz już XT7. Nie wiem czy wypada mi takie nosić, bo przecież buty ze złotem zobowiązują – ale dam z siebie wszystko 🙂
Tuż przed starem jeszcze kilka słów od organizatorów i władz Narodowego Parku Gór Stołowych. Wspólna fota z mamą i moimi dziewczynami i oczywiście buziaki na szczęście.
Dochodzi godzina 8, ustawiam się na starcie, po chwili odliczanie i ruszamy.
Gdy tylko ruszyliśmy Maja chciała pobiec za mną, niestety już mnie nie dogoniły – zniknąłem w tłumie.
fot. Fotografia Małgorzata Telega
fot. Fotografia Małgorzata Telega
Tuż po chwili odbijamy w polną ścieżkę. Wielobarwny sznur nieomal 500 biegaczy pięknie się rozciąga i wije pośród malowniczych łąk skąpanych w porannym, ale już dającym o sobie znać słońcu.
Zaczynam bardzo spokojnie, jednak przesuwam się do przodu stopniowo wyprzedzając kolejnych zawodników. W okolicach 6 km zaczyna się pierwsze podejście. Wszyscy przechodzą do marszu i pną się spokojnie do góry. Tylko jeden koleś w kapeluszu, koszuli i butach HOKA biegnie krzycząc, by reszta się nie poddawała i także biegła 🙂 Początkowo pniemy się po luźnych kamieniach.
Po jakimś czasie nachylenie jeszcze bardziej rośnie, ale jest wesoło. Podejścia to idealny czas na przeróżne rozmowy, ale także na przekąszenie czegoś. Tym razem rozmowa toczyła się o podium w kategoriach wiekowych. Miałem podobne zdanie, błędnie myśląc, że jak przejdę do M-40 to będę miał większe szanse na lepszą pozycje. Jednak wszyscy co byli wcześniej w M-30 przeszli do kolejnej kategorii. Dlatego kolega idący obok proponuje wprowadzenie nowych kategorii i wychodzi na to, że miałby duże szanse na podium. Nowa kategoria typu: łysy w okularach i za rzadką grupą krwi – dla mnie ekstra takie kategorie 🙂 Podczas takich rozmów wspinaczka choć ciężka robi się znacznie przyjemniejsza.
Uwielbiam tą trasę, która choć nie łatwa wije się pośród malowniczych lasów wypełnionych niezwykłymi tworami skalnymi.
Pierwszy punkt: B1 – Slavny – 13,9 km
Na pierwszym punkcie pojawiam się po 1h i 44 min – jakieś 15 min wcześniej niż w zeszłym roku. W okolicach punktu mijam dziewczynę w koszulce NBR. Krzyknąłem do niej „Cześć natural” – uśmiechnęła się i odpowiedziała. Ona jednak nie biegła, tylko była w ramach supportu. Ten świat jest naprawdę mały.
Wpadam na punkt i od razu atakuję arbuza i pomarańcze. Załoga Górska jak zwykle nasz rozpieszcza, serwując nam na punktach same wypasy. Tuż przy punkcie zagaduje do mnie pasąca się krowa, jednak, gdy się odezwałem odwróciła głowę udając, że mnie nie słyszy. Ja też jestem raczej nieśmiały w stosunku do nowo poznanych mi ludzi, ale chyba robię postępy. Na punkcie nie zabawiłem zbyt długo, jeszcze łyczek pepsi i ruszam dalej.
Przez jakiś czas biegnę z właśnie poznanym Markiem z okolic Konina – bardzo fajny i pozytywny gość. Chociaż szału nie ma biegnie mi się dobrze. Tak naprawdę dopiero się rozgrzewam i powoli nabieram rozpędu. W okolicach 15 km podbieg na niewielką górkę z pięknymi widokami.
Drugi punkt: B2 – Slavny – 22,9 km
Po dobrych 3 godzinach docieram do kolejnego punktu – jest to ten sam punkt co poprzednio jednak wbiegamy tu od innej strony. Dolewka wody, izotoniku, kubeczek bardzo się przydaje. Dobrze się nawadniam, ponownie wciągam arbuza i pomarańcze – pychota. Wcinając arbuza dostrzegam dziewczynę z NBR, która stojąc na betonowych płytach wymachuje do kogoś rękoma. Okazuje się, że to kolega z treningów na cytadeli – świat jest naprawdę mały.
Ruszam w dalszą drogę, chwilę później zbiegamy ostro w dół, by po jakimś czasie zacząć mocną wspinaczkę pod górę. W okolicach 29 km kilometra zaczyna mnie mulić, w zeszłym roku dokładnie w tym miejscu miałem to samo. Wciągam żel z kofeiną mając nadzieję, że tak jak rok temu odzyskam energię i będzie dobrze. Tym razem to coś innego, to niestety żołądek i zaraz po zażyciu żelu mam odruch wymiotny. Całkowicie opadłem z sił i jest mi niedobrze. Mam mega zjazd energetyczny – próbuję wciągnąć coś, by choć dostarczyć do organizmu choć trochę energii, ale za każdym razem ma odruch wymiotny. Fajnie byłoby zwymiotować więc na siłę próbuję, ale idzie tylko woda i jakieś tam kawałki pomarańczy.
Przed dłuższą chwilę męczę się na poboczu ścieżki. Mija mnie mnóstwo biegaczy i większość z nich pyta jak się czuję i chcą pomóc, proponując wodę, batony, żele, a nawet sole. To bardzo miłe, ale wszystko mam tylko, że nie wchodzi. Jeszcze przez chwilę odpoczywam i w końcu się zbieram w sobie i w żółwim tempie krok za krokiem posuwam się przed siebie.
Po drodze spotykam biegacza, który rozpoznał mnie po kłapouszku Mai z mojej relacji z poprzedniego roku. Marcin po jej przeczytaniu tak się wkręcił, że postanowił spróbować swych sił na tej nie łatwej, ale jakże niezwykle urokliwej trasie. Mimo, że nogi mocne to nie mam siły biec i większość trasy do kolejnego punktu szedłem.
Trzeci punkt: B3 – Pasterka Schronisko – 33,7 km
Po dotarciu na punkt tuż przy schronisku Pasterka położonym w malowniczym miejscu zrobiłem sobie dłuższą przerwę, dobrze się nawodniłem, wciągnąłem też arbuza, ale zaraz potem znowu mi się zachciało wymiotować więc szybko za namiot i tam zwróciłem wszystko co przed chwilą zjadłem. Myślałem, że tu nikogo nie ma, a okazało się, że tuż za namiotem na rozległem polanie siedziała sobie wycieczka dzieciaków – no to mieli piękny widok.
Na punkcie ponownie spotkałem Marcina – chwilę porozmawialiśmy i ruszył dalej, ja jeszcze tu sobie chwilę odpocząłem. Między innymi za to kocham bieganie po górach, za tych ludzi z pasją do gór i fajnych przygód, lubiących jak ja podejmować nowe wyzwania.
Na punkcie był zainstalowany zraszacz – także porządnie się schłodziłem i ruszyłem w dalszą drogę. Początkowo marszem z poznaną po drodze Dagmarą z okolic Gdańska, ale już po chwili przeszliśmy razem do truchtu – Pani Beata czyhająca w wysokiej trawie strzeliła nam piękną fotkę – dziękujemy. Jak większość biegaczy, którzy pojawiają się po raz pierwszy na tej trasie Dagmara jest nieźle zaskoczona trudnością trasy, a to przecież tylko niewielkie Góry Stołowe. Ale jak wiadomo – diabeł tkwi w szczegółach.
fot. Beata Oleksiewicz
Teraz to dopiero się zacznie, przed nami dwa najcięższe odcinki, które potrafią porządnie dać w kość. Wróciło trochę energii więc biegnę przed siebie – choć to nie było już to co przed akcją z żołądkiem. Po chwili trasa z pięknej łąki odbija w las – chwilowo jest prosto i przyjemnie. Z rozmów z biegaczami wynika, że najbardziej obawiają się ostatniego odcinka czyli wbiegnięcia na klasyczne schody prowadzące na metę na Szczelińcu Wielkim. Nic bardziej mylnego. No oczywiście, gdy ma się w nogach ponad 50 km wbiec na szczyt gdzie znajduje się meta jest sporym wysiłkiem. Jednak to co czeka nas na obecnym i kolejnym odcinku dopiero da popalić.
Po drodze poznaję Pawła, który tak jak ja jest z Poznania – prowadzi klinikę weterynaryjną Doktor How. Jest doświadczonym biegaczem ultra i ma na koniec kilka fajnych biegów górskich. Biegniemy razem rozmawiając i nawzajem się motywując. Po jakimś czasie wolontariuszka kieruje nas na lewo, gdzie bardzo ostro zbiegamy w dół, by zacząć chyba największą wspinaczkę na całej trasie. Mimo ciężkiego podejścia miło rozmawiamy o najróżniejszych wyzwaniach. Trudność tego odcinka pokazuje czas w jakim go pokonujemy – 1 km podejście zajmuje nam 19 minut. Nie było łatwo ale wdrapaliśmy się i zatoczyliśmy coś jakby pętlę mijając ponownie wolontariuszkę.
Jeden z biegaczy zamiast pobiec w lewo jak kierowała wolontariuszka pobiegł prosto także musiał zawrócić i zatoczyć całą pętlę. My ten ciężki odcinek mieliśmy już za sobą, co nie oznacza, że dalej było prosto.
Czwarty punkt: B4 – Parking pod Szczelincem – 40,9 km
Po niespełna 7 h od startu – bardzo już wymęczeni docieramy na kolejny punkt z założeniem, że nie zabawimy tu za długo. A tu kolejna niespodzianka – Marta przybiegła aż tutaj i powiedziała, że biegnie ze mną do piątki. Ale miło mi się zrobiło i pomimo naprawdę dużego zmęczenia wstąpiła we mnie nowa energia, taka dobra – właśnie tego teraz potrzebowałem. Jemy, nawadniamy się i po krótkiej przerwie ruszamy w kierunku kolejnego ostatniego już punktu na trasie.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Biegniemy spokojnie i po jakimś czasie wybiegamy na przepiękne niekończące się łąki z niezwykłą panoramą gór w oddali. Pomimo dużego zmęczenia rozmawiamy i cieszymy się biegiem. Wiem, że ten odcinek także jest bardzo ciężki, ale noga za nogą biegniemy przed siebie.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Od tych dobrych emocji zapominam na chwilę o problemie żołądkowym i cieszę się na maksa.
fot. Marta Majewska
Po pięknej łące zaczyna się kolejna wspinaczka, która się ciągnie i ciągnie. Kawałek za mną podąża Dagmara, z którą biegłem wcześniej przez jakiś czas od Pasterki. Zmęczenie narasta, ale i tak jest fajnie – cieszymy się trasą. Jak tylko pojawia się zbieg to staram się mocniej przycisnąć.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Po jakimś czasie tak się zagadaliśmy, że nie zauważyliśmy jak trasa ostro odbija w prawo i pobiegliśmy prosto – na szczęście biegła za nami dziewczyna, która w porę nas zawróciła – dzięki nieznajoma 🙂 Przez cały czas towarzyszą nam przepiękne widoczki.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Ostatnia wspinaczka przed piątką, a po niej zbiegamy wprost do punktu. Gdy z oddali słychać hałasy wiemy, że to punkt – od razu na naszych twarzach pojawia się znacznie większy uśmiech.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Piąty punkt: B5 – Błędne Skały – 47,7 km
Po dobrej godzinie docieramy do ostatniego już punktu na trasie. Tym razem nie ma tu nic do zjedzenia, za to mam wielką ochotę na pepsi. Myślę, że każdy to przyzna, że z wszystkich napojów jakie można na punktach skosztować to właśnie pepsi smakuje najlepiej. Dobrze się nawadniamy, siadamy na kamieniu delektując się chwilą odpoczynku.
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
fot. Marta Majewska
Nie ma jednak co za długo siedzieć, z każdą taką przyjemną minutą będzie nam trudniej ruszyć do mety. Także zbieramy się, żegnam się z Martą i razem z Pawłem ruszamy w kierunku mety. Mówię Pawłowi, że teraz będzie tylko z górki, nie licząc oczywiście wbiegnięcia na Szczeliniec Wielki. Jednak coś mi się pomyliło i zanim pojawia się zbieg trzeba się jeszcze trochę przemęczyć.
Po jakimś czasie pojawia się w miarę prosty odcinek, gdzie można choć trochę przyspieszyć, ale bez szaleństw ponieważ ścieżka jest cała usłana mniejszymi lub większymi głazami, skałkami. Mimo to przyspieszam zostawiając trochę w tyle Pawła. Rozpędzam się coraz bardziej, doganiam innych biegaczy, a na zbiegu mimo, że nie łatwym cisnę jeszcze bardziej. Dość szybko pokonuję wysokość i wybiegam na asfalt. Niecałe 3 km dzieli mnie do mety, więc napieram dość mocno asfaltem w kierunku Karłowa. Co chwilę przejeżdżający kierowcy trąbią, pozdrawiają – to na pewno dodaje energii.
Gdy jestem już w Karłowie po chwili odbijam w lewo biegnąc już do samych schodów po kostce brukowej. Tutaj to już mnóstwo kibiców i zawodników, którzy mają już za sobą pokonanie tej pięknej trasy – wszyscy klaszczą i dopingują. Nachylenie rośnie, a mi pomimo dużych chęci siły już brakuje, jednak staram się cały czas biec.
Po niecałej godzinie docieram do schodów biegnących wprost na metę – jeszcze ostatni wysiłek i jestem na mecie. W zeszłym roku nie miałem problemów żołądkowych więc byłem w stanie wykrzesać na koniec jeszcze tyle energii, by móc wbiec dość szybko na szam szczyt. Tym razem jest inaczej – nie biegnę tylko idę razem z innymi, z nogi na nogę pokonując kolejne stopnie. Nie walczę z czasem, wiem że na pewno się zmieszczę.
Meta – 54,7 km
Wybiegam zza wielkiej skały i widzę moją rodzinkę, to już naprawdę koniec. Chwytam Maję za rękę i razem biegniemy w kierunku mety. Jestem bardzo zmęczony, ale w tym momencie czuję sie cudownie.
Razem pokonujemy linię mety, co za emocje. Pomimo dużo lepszego przygotowania problemy z żołądkiem sprawiły, że nieomal połowę trasy biegłem na zwolnionych obrotach. A mimo to wbiegam na metę z czasem: 09:21:19, co dało mi poprawę o niemal 20 min w stosunku do poprzedniej edycji. Po przekroczeniu mety muszą być duże przytulasy.
fot. Fotografia Małgorzata Telega
Bardzo się cieszę, że już koniec, bo nie czuję się najlepiej. Po krótkim odpoczynku idę się czegoś napić i zjeść chociaż arbuza – wcinamy razem z koleżanką z biegu. Maja w między czasie poszła z mamą na punkt widokowy.
fot. Fotografia Małgorzata Telega
Chwilę później na metę wpada Paweł, z którym przebiegliśmy razem ładnych parę kilometrów – też wymęczony, ale szczęśliwy. Na koniec łapią go mocne skurcze, daję mu szota magnezowego, za chwilę powinno być lepiej. Cieszymy się razem leżąc na ziemi.
Po dłuższym czasie spędzonym na szczycie zbieramy się. Nie ubieram butów schodzę na boso – dla mnie i moich nóg to będzie super masaż, uwielbiam chodzić na boso. Po dopingujemy kolejnych zawodników zbliżających do mety. Schodząc wygłupiam się na kamiennych schodach, chyba odzyskuję już energię – a może to ze zmęczenia.
Na koniec mój zegarek pokazał mi takie coś – to chyba znaczy, że to był mocny dzień, pełen wrażeń.
Koncert Pierwszej Poznańskiej Niesymfonicznej Orkiestry Ukulele
Gdy wróciliśmy po chwili odpoczynku poszedłem zjeść makaron, a później posiedziałem przy muzyce pozytywnie zakręconych ludzi. Spotkałem tam kolegę z cytadeli i jego dziewczynę. Chwilę porozmawialiśmy przy wesołej muzie. Później dosiadłem się na moment do szefa całego tego zamieszania Piotra Hercoga i z nim także zamieniłem kilka słów. Co Piotr robi to wykracza już poza ludzkie wyobrażenia, a wierzcie mi jest przy tym luźnym i równym gościem. Zawsze z wielkim zachwytem śledzę jego projekty nie tylko te biegowe – mega inspirujący człowiek. Mimo przyjemnego wieczorku wróciłem po jakimś czasie do pokoju, adrenalina i emocje opadały i czułem coraz większe zmęczenie.
Niedziela – Trasa LIGHT – 21 km
Następnego dnia obudziłem się z nową energią i po śniadaniu ruszyłem z Mają i moją mamą ponownie w kierunku linii startu. Dzisiaj odbywał się półmaraton, także poszliśmy pokibicować. Przechodząc obok Goprowców Maja bardzo się ożywiła. Gdy zapytałem czy chce zdjęcie z kładem odwróciła głowę w kierunku wielkiej terenówki. Później przymierzała się – to już na przyszły rok do podium. W tle zawodnicy rozgrzewali się przed startem, a Maja wymyśliła sobie, że będzie zbierać leżące suche już sianko na łączce i ozdabiać nim rosnące tam choinki. Po krótkiej, ale fajnej zabawie udaliśmy się na start. Na takim dystansie to już całkiem inne tempo – bardzo mocne tempo. Od razu na prowadzeniu podobnie jak na wczorajszym biegu VERTICAL wysunął się Pavel Brydł. Generalnie już po chwili po biegaczach pozostał tylko kurz i dobre emocje.
Spacer z medalem w tle
Później poszliśmy wszyscy na spacer, a ja wykorzystałem moment, by na spokojnie uwiecznić ten piękny medal w należytych mu okolicznościach – przyrody. Maja oczywiście musiała zaliczyć wszystkie głazy jakie mijaliśmy po drodze, a później zajęła się zamiataniem igliwia. Ja w tym czasie starałem się znaleźć idealne tło dla medalu.
Duże podziękowania po raz kolejny dla Załogi Górskiej za wypasione bufety na trasie i wsparcie. Dziękuję także ekipie Natural Born Runners za super trailowe treningi, a także Infinity-Gym Łukasz Szaporów za treningowe wsparcie. Nie można też zapomnieć o Body Work – miejscu, gdzie się to wszystko zaczęło układać w całość.
Oczywiście bez mojej rodziny realizacja takich wyzwań byłby dla znacznie trudniejsza. Myśl o tym, że są tam i czekają na mnie na mecie zawsze dodaje energii, nawet gdy jest bardzo ciężko – dziękuję.
Na pewno jeszcze tu wrócę, może nie w przyszłym roku, ale pojawię się na pewno, by zmierzyć się z tą niezwykłą trasą.