Forest Run 2018 – moja walka z umysłem i ciałem do samego końca
Minął dokładnie rok od mojego pierwszego startu w Forest Run i początku mojej przygody z bieganiem. W przeszłości to rower stanowił podstawę moich aktywności, teraz ten czas wypełnia bieganie w terenie. Trail daje mi niesamowitą dawkę dobrej energii i podobnie jak MTB sprawia, że kontakt z naturą mam na wyciągnięcie ręki.
Tym razem pokusiłem się o najdłuższą trasę – 50 km. Wiedziałem, że będzie to nie lada wyzwanie, ale po tegorocznych doświadczeniach biegowych byłem pełen optymizmu i wiary, że sobie poradzę.
Z początkiem września pech chciał, że dopadło mnie jakieś paskudne przeziębienie i uziemiło mnie na tydzień w domu z antybiotykiem. Od razu moje pozytywne myśli odnośnie zawodów odwróciły się o 180 stopni. Byłem załamany i przez chwilę zwątpiłem w moje siły – nieustannie zastanawiając się, co to będzie. Minął tydzień i poszedłem na swój pierwszy trening po chorobie – zrobiłem 7 km, biegło mi się całkiem dobrze. Dwa dni później zaliczyłem swój drugi trening funkcjonalny w Body Work – było ekstra. Czułem, że energia wróciła.
Do zawodów zbierałem dobrą energię i próbowałem jak najlepiej nastawić swoją głowę na bieg, co oczywiście po chorobie nie było łatwą sprawą. W piątek, dzień przed zawodami od samego rana czułem nasilający się stres przedstartowy. Zdawałem sobie sprawę, że nawet bez tej choroby przekroczenie linii mety będzie dość trudne, mimo to byłem dobrej myśli. Chociaż z drugiej strony liczyłem się z tym, że mogę nie ukończyć tych zawodów.
Po pracy podjechałem do Poco Loco, by odebrać pakiet – teraz już nie było odwrotu.
Naładowany węglowodanami i mnóstwem dobrej energii, spakowałem się i poszedłem wcześniej spać.
Rano wciągnąłem porządne śniadanie i ruszamy. Na miejsce dojechaliśmy idealnie o czasie, chwilę później rozpoczynała się rozgrzewka prowadzona przez X-Bonic. Maja dzisiaj była królową biedronek i motyli, także zaczarowała mnie – teraz to na pewno dam radę. Poranek dość chłodny, ale w sumie to idealna temperatura do biegania. Zresztą po krótkiej rozgrzewce, od razu zrobiło mi się przyjemniej.
Dochodzi godzina 9, czyli za chwilkę ruszamy, emocje niesamowite. Jeszcze tylko buziaki na drogę i lecimy.
Zdawałem sobie sprawę, że na tak długiej trasie nie mogę szaleć i ruszyłem spokojnie starając się biec równym tempem. Po chwili zrównałem się z dziewczyną, która od razu wydała mi się znajoma i się nie myliłem. To była Ula, którą poznałem podczas mojego debiutu w górach na Supermaratonie Gór stołowych. Biegliśmy w podobnym tempie, także troszkę sobie rozmawialiśmy i kilometry dość szybko mijały. Nawet się nie spostrzegliśmy, a był już pierwszy punkt żywieniowy na 8 km.
Jak to zwykle bywa na biegach terenowych ekipa na punktach zawsze pełna energii i bardzo pomocna. Oczywiście nie brakowało też pysznych owoców w postaci pomarańczy, bananów i winogron. Niebiescy w prawo – no to lecimy.
Po 12 km kolejny punkt, na którym wcinam banana i pomarańcza. Kilka kilometrów dalej mijamy Jezioro Jarosławieckie, na końcu którego znajdował się kolejny punkt z łakociami. Biegło mi się całkiem dobrze, chociaż czułem już trochę w nogach przebyte kilometry. Słoneczko zaczęło przebijać się przez zachmurzone niebo i przyjemnie łaskotać swymi promieniami.
Na jednym z punktów pojawił się nawet poznany na SGS przepiękny psiak Achi z ekipy Załoga Górska – od razu wspomnienia wróciły.
Co jakiś czas na trasie spotykałem znajome twarze w postaci ekipy zabezpieczającej trasę – Zgrupka Luboń. W przeszłości nieźle się z nimi nakręciłem rowerem na przeróżnych trasach, a także zabezpieczałem razem z nimi trasę na Forest Run. Od roku jestem po drugiej stronie. Załapałem się nawet na fotkę od Grzegorza.
fot. Grzegorz Rychel
Pomimo iż przyjmowałem regularnie płyny i ładowałem energię w okolicach 30 km zacząłem słabnąć. Nie chciałem spowalniać Uli, więc pobiegła do przodu, a ja dość znacznie zwolniłem. Po jakimś czasie przeszedłem w marszobieg – minutę, dwie marszu, pięć biegu. Z każdym kilometrem moje nogi stawały się coraz cięższe, a sam robiłem się coraz słabszy. Wybiegając z lasu już bardzo zmęczony zatrzymałem się przy kolejnym punkcie – 34 km. Choć nie widziałem za plecami osoby na rowerze zamykającej trasę byłem przekonany, że jestem ostatni. Na punkcie dowiedziałem się, że jeszcze kilka osób biegnie za mną. Wciągnąłem kilka kawałków pomarańczy, na nic innego nie miałem ochoty i ruszyłem wolnym krokiem przed siebie.
Kilometr dalej pokierowany przez ekipę zabezpieczającą odbiłem w prawo biegnąc już naprawdę wolno i tu zaczęła się masakra.
fot. Artur
Z każdym krokiem czułem się coraz słabiej, właściwie to już nie był nawet marsz tylko człapanie do przodu. Próbując zjeść cokolwiek od razu miałem odruch wymiotny, postanowiłem więc sobie pomóc, ale niestety palce w gardle nic nie dały, nie miałem czym… Szedłem przed siebie kierowany niebieskimi taśmami z jedną myślą w głowie – to już koniec. Nie dam rady dobiec do mety, nawet po czasie. Zmuszałem się do wypicia choć niewielkiej ilości wody, co także przychodziło mi z wielkim trudem.
Po 7 km człapania, podczas których musiałem robić jeszcze przerwy na ćwiczenia typu głęboki wdech / wydech, by dostarczyć więcej tlenu – co na jakiś czas pomagało i pozwalało iść na przód dotarłem do ostatniego punktu (41 km). Na punkcie zrobiłem sobie chwilę przerwy, ponownie wciągnąłem kilka pomarańczy. Do mety pozostało 9 km i 1,5 h do końca limitu. Wiedziałem, że na mecie będzie na mnie czekała Ania z Mają.
Nagle jakbym odzyskał trochę energii i zacząłem spokojnie biec w kierunku mety. Oczywiście podbiegniecie pod nawet najmniejszą górkę było w moim stanie nierealne, dlatego każdy podbieg spokojnie podchodziłem, a dalej spokojnie zbiegałem. Minuty szybko się kurczyły, a dystans ubywał bardzo wolno, mimo to posuwałem się do przodu.
Gdy zobaczyłem schody prowadzące wprost do Jeziora Góreckiego bardzo się ucieszyłem, wiedziałem, że to już niedaleko. Co prawda zejście po tych schodach kosztowało mnie bardzo wiele energii i bólu. Po jakimś czasie pojawiła się tablica – do końca 3 km. Uśmiechnąłem się do siebie w głębi serca – twarz jednak nie miała siły wyrazić tego uczucia.
Na ostatnim kamienistym podbiegu widziałem przed sobą dwie osoby, które także zmierzały do mety. Pomimo ogromnego wycieńczenia przyspieszyłem i kilkadziesiąt metrów przed metą wyprzedziłem jednego biegacza. Metę przekroczyłem 5 minut przed limitem. Jeszcze nigdy przekroczenie mety nie kosztowało mnie tak wiele wysiłku, to była prawdziwa walka o przetrwanie. Po raz pierwszy na mojej twarzy nie było wyrazu euforii, gdy wbiegałem na metę – raczej myśl, że nareszcie już koniec. Chcę tylko przytulić Anię i Maję i wracać do domu.
Choć uwielbiam WPN i cały klimat tej jakże cudownej imprezy to w tym roku otrzymałem niezłą lekcję. Lekcję pokory, która zapadnie mi w pamięci do końca życia. Choroba i antybiotyki zrobiły niezłe spustoszenie w moim organizmie i nie jest to dobre połączenia z zawodami, a na pewno nie na tak długim dystansie. Łudziłem się, że tydzień po chorobie jest już wszystko dobrze, niestety nie było.
Niech to będzie także lekcja dla innych, którzy podobnie jak ja, po chorobie myślą co to będzie. Nie myślcie – po prostu sobie odpuście zawody.
Ula – gratuluję wyniku, fajnie Ci poszło 🙂
Wielkie dzięki dla całej ekipy na punktach za wszelkie wsparcie.
No i oczywiście moje dwa misie – bez Was nie dałbym rady.